Zaledwie 3 dni przed początkiem zmagań w Melbourne zmarł nagle wieloletni dyrektor wyścigowy Charlie Whiting. To człowiek legenda. Od wielu dekad ściśle związany z cyklem Grand Prix, razem z Berniem Ecclestonem mocno zaangażowany w rozwój tej kategorii i odpowiedzialny za jej aktualną formę. Niekwestionowany autorytet wśród zdecydowanej większości osób z branży czy to kierowców, czy inżynierów. Jako dyrektor wyścigu pełnił nie zawsze wdzięczną funkcję, potencjalnie wielu zawodników mogło być z jego decyzji niezadowolonych, jednak tych głosów na dobrą sprawę nie było słychać.
Wracając do konkurencyjności, bo to jest chyba element stanowiący przed sezonem największy znak zapytania. Już wolne treningi przyniosły w tym zakresie wiele informacji, które były nieco odmienne od wniosków jakie można byłoby wysnuć po przedsezonowych testach. Po raz kolejny potwierdza się zasada, że testy ze względu choćby na dowolność regulaminową mogą wprowadzić więcej zamieszania niż klarowności w ramach formy zespołów na początku sezonu.
Czytaj także: Włodzimierz Zientarski o GP Australii. "Na razie z Kubicą jak u Szekspira: Królestwo za konia!"
Zamieszanie często jest celowo prezentowane. Na przykład Toto Wolff nie po raz pierwszy wyrażał się wyjątkowo pochlebnie o najbliższej konkurencji, czyli Ferrari, twierdząc wręcz, że Mercedes stracił swoją pozycję lidera technologicznego. Już podczas pierwszej konferencji w Melbourne Sebastian Vettel z Ferrari wyśmiał retorykę Mercedesa o rzekomych problemach jako mydlenie ludziom oczu.
ZOBACZ WIDEO: Andrzej Borowczyk: Kubica mógł wejść na szczyt. Wstępny kontrakt z Ferrari był już podpisany
Już pierwszy dzień treningów w Australii potwierdził wątpliwości Niemca. Dwa Mercedesy legitymowały się zdecydowanie najlepszymi czasami i to zarówno w konfiguracji kwalifikacyjnej, jak i na twardszym ogumieniu i przy wyższej ilości okrążeń. Sobota jedynie ugruntowała taki rozkład sił. Przewaga Mercedesa była bowiem porównywalna do wolnych treningów, około 0,7-0,8 sekundy, czyli dużo. Rozczarowania nie krył nawet Vettel na konferencji po kwalifikacjach.
To rozczarowanie było z pewnością większe w niedzielę kiedy tempo Niemca okazało się wyjątkowo niekonkurencyjne, nawet w stosunku do drugiego kierowcy Ferrari utalentowanego Charlesa Leclerca. Frustrację z pewnością wzmagał fakt, iż ani Vettel, ani zespół nie byli w stanie w trakcie wyścigu sprecyzować źródła problemu, który był więcej niż wyraźny, ponieważ Vettel ukończył wyścig ze stratą 50 sekund do lidera.
Czytaj także: Ponura sytuacja w Williamsie. Zespół psuje historię powrotu Roberta Kubicy
Jednak prawdziwym bohaterem wyścigu był Valtteri Bottas. Kierowca Mercedesa nie tylko wygrał start, ale na przestrzeni całego dystansu wyścigu udowodnił, że objęcie prowadzenia to nie był jedynie łut szczęścia. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to właśnie Bottas zdominował cały weekend. Owszem, nie udało mu się zdobyć pole position, ale strata do Lewisa Hamiltona wcale nie była duża. Z kolei w niedzielę był w zasadzie poza konkurencją. Na każdym etapie wyścigu dominował, z wyjątkową łatwością ustanawiając kolejne, najlepsze czasy okrążeń – bez względu na przebieg opon. Hamilton nie miał na to jakiejkolwiek odpowiedzi w sensie czystej prędkości, a zespół Mercedesa szybko zmodyfikował jego wyścigową strategię, aby uniknąć potencjalnego zagrożenia ze strony Vettela.
Nawet końcowy szturm Maxa Verstappena na drugą pozycję Hamiltona i ustanowienie przez tego pierwszego najszybszego czasu miało jedynie krótki, tymczasowy charakter. Bottas odpowiedział natychmiast ustanawiając na kilka kilometrów przed metą kolejny, najlepszy wynik pojedynczego okrążenia, a jest się o co bić, ponieważ właśnie od początku tego sezonu wprowadzono dodatkowy punkt za czysto prestiżowe do tej pory "best lap". W mojej ocenie to dobry kierunek. Nie obserwujemy bowiem w końcówce wyścigu procesji, której motywacją jest dowiezienie do mety wcześniej wypracowanej przewagi, ale bez względu na różnice walka trwa do ostatnich metrów, przynajmniej w czołówce.
Wracając do zwycięzcy wyścigu, wydaje mi się, że jest to bardzo miłe zaskoczenie. Ostatnie tryumf ten fiński kierowca świętował w Grand Prix Abu Dhabi w 2017 roku. Można zdecydowanie stwierdzić, że w zeszłym sezonie oczekiwania Mercedesa względem Valtteriego były zupełnie inne i Bottas miał świadomość, że sezon 2019 może być jego ostatnią szansą.
Natomiast co do oczekiwań względem Roberta Kubicy sugeruję stonowany optymizm. Nie ze względu na kierowcę lecz samochód, a bardziej konkretnie zespół. W Williamsie nie dzieje się dobrze od kilku lat i sytuacja jak na razie nie ulega poprawie. Problemów jest wiele, od organizacyjnych po kadrowe, czego dobrym przykładem było niedawne odejście tak kluczowej postaci jak Paddy Lowe, a nowo skonstruowany bolid nie pojawił się na czas na testach w Barcelonie, wyraźnie ograniczając możliwości przygotowania się. Według mojej wiedzy główny problem jest związany ze ścisłym szefostwem zespołu.
Wynik, który team uzyskał w ubiegłym sezonie jest najgorszym w całej historii ekipy co mówi samo za siebie, ale też od początków zespołu przez te wszystkie lata osobą odpowiedzialną był Frank Williams. Od pewnego czasu już nie jest i zmiana jest więcej niż odczuwalna.
Abstrahując jednak od krytyki teamu mamy wszelkie powody by być z Kubicy dumnym. Nie każdy wierzył w ten powrót i ja również miałem i mam spore wątpliwości. Wiążą się one przede wszystkim z niektórymi obiektami w kalendarzu takimi jak Suzuka czy Monaco gdzie kwestia ręki może odgrywać większą niż zazwyczaj rolę. Jednak sam fakt, że powrót miał miejsce jest wyjątkowy i z pewnością zapisze się w historii F1.
Zatem wynikiem bym się nie przejmował, a cieszyć się jest z czego. Grand Prix Australii było pierwszą okazją dla Roberta do zrobienia pełnego dystansu wyścigowego od czasu jego ostatnich startów. Z wiadomych względów w testach przedsezonowych nie było to możliwe, a więc i ten ważny egzamin zdał wzorowo.
Strona fundacji Wierczuk Race Promotion
Profil Fundacji Wierczuk Race Promotion na Facebooku