Kształt Formuły 1 po sezonie 2020 jest wielką niewiadomą. Propozycje zmian regulaminowych poznamy pod koniec marca w Londynie, ale nie wiemy czy czołowe zespoły zaakceptują zmiany proponowane przez Liberty Media oraz FIA.
Jedno jest pewne. Szefom Mercedesa czy Red Bull Racing nie spodobała się zapowiedź możliwego powiększenia stawki o dwa zespoły. Powód jest prozaiczny. Wiązałoby się to z obniżeniem wysokości nagród finansowych. Skoro giganci nie chcą iść na ustępstwa i protestują przeciwko bardziej sprawiedliwemu podziałowi dóbr, to tym bardziej krzyczą przeciwko dzieleniu się z większą liczbą podmiotów.
Czytaj także: Zespoły F1 się niecierpliwią
- Nowe zespoły to tylko konieczność dublowania większej liczby samochodów w trakcie wyścigu - grzmiał ostatnio Christian Horner, szef Red Bulla.
ZOBACZ WIDEO: Andrzej Borowczyk: Szanse Roberta Kubicy w zespole Williamsa? Musimy zejść na ziemię
Liberty Media nie ma wyboru
Tyle że Liberty Media oraz FIA nie mają wyjścia. To właśnie czołowe zespoły zmusiły właściciela F1 i federację do szukania alternatywy. Skoro najwięksi gracze straszą opuszczeniem królowej motorsportu, bo nie podobają im się niektóre propozycje zmian, jakie miałyby wejść w życie od 2021 roku, to F1 musi przygotować "plan B".
Popatrzmy, jak wyglądałaby F1, gdyby nagle ze stawki odszedł Mercedes i Red Bull. Nagle obudzilibyśmy się z ręką w nocniku, bo stawka mogłaby się skurczyć z 20 do ledwie 10-12 samochodów (Williams i Racing Point korzystają z silników Mercedesa, Toro Rosso należy do Red Bulla). Tymczasem niepisana zasada mówi, że w F1 ma rywalizować co najmniej 16 maszyn. Stąd Liberty Media i FIA szukają dwóch chętnych graczy.
Inna kwestia, że właściciele F1 nie mogą blokować dostępu do serii zainteresowanym ekipom. Skoro chcą obniżać budżety zespołów i uczynić dyscyplinę bardziej dostępną, to każdy spełniający wymogi ma prawo startów w królowej motorsportu. W przeciwnym wypadku Liberty Media i FIA narażają się na oskarżenia o stosowanie praktyk monopolistycznych. Ostatnie poczynania Komisji Europejskiej na tym polu, która m.in. nie bała się ukarać Google'a karą w wysokości 1,5 mld dolarów pokazują, że jest się czego obawiać.
Jak założyć nowy zespół F1?
Nie zmienia to faktu, że poszerzenie stawki F1 będzie zadaniem trudnym. W tej chwili zainteresowani dołączeniem do mistrzostw mają trzy opcje. Mogą wykupić jeden z obecnie funkcjonujących zespołów, mogą postawić na sojusz z większym graczem (jak zrobił Haas z Ferrari) oraz zbudować fundamenty od zera.
Pierwszy model nie wchodzi w grę, skoro mowa o poszerzeniu stawki mistrzostw o dwie ekipy. Drugi model ma pewne mankamenty. Skoro Mercedes czy Red Bull grożą odejściem z F1, to pole do zawiązywania sojuszy jest bardzo wąskie. Samo Ferrari nie jest w stanie współpracować z 3/4 stawki. Zwłaszcza, że jeszcze rok temu Włosi sami przebąkiwali o możliwości odejścia z królowej motorsportu.
Najgorsza z możliwych opcji to budowanie struktur od zera. Po raz ostatni świadkami takich praktyk byliśmy w roku 2010. Wtedy do mistrzostw dołączyły HRT, Lotus oraz Virgin Racing. Samochody tych ekip odstawały tempem, nie były w stanie punktować. Brak dostępu do nagród finansowych sprawił, że upadły w ciągu ledwie kilku sezonów.
Oczywiście, realia F1 mają się zmienić po sezonie 2020 i teoretycznie nowym graczom powinno być łatwiej. Jednak nadal królowa motorsportu pozostaje dziedziną, w której technologia jest na najwyższym możliwym poziomie. Nie da się, aby ktoś wszedł do tego świata z marszu, bez odpowiedniego know-how, i zaczął odnosić sukcesy.
Samo utworzenie zespołu F1 to koszt ok. 100 mln dolarów, później dochodzą jeszcze koszty bieżącej działalności. I to ze świadomością, że przez co najmniej dwa sezony nie będzie można liczyć na jakiekolwiek premie finansowe. Można to wszystko zmienić, ale do tego trzeba zgody największych graczy, czyli wracamy do punktu wyjścia.
Chase Carey podczas Grand Prix Australii mówił o "realnym zainteresowaniu" ze strony co najmniej dwóch zespołów. Szef F1 nie podał jednak żadnych szczegółów, co może martwić. Na jakich warunkach chcą one dołączyć do stawki? Czy naciskają na dalszą standaryzację części? Co sądzą o idei "zespołów B" i czy chcą współpracować z większym graczem? Odpowiedzi na te pytania nie znamy.
Zagrożenie ze strony Formuły E
Liberty Media znajduje się w potrzasku. Z jednej strony chce zmieniać F1, za co należy bić jej brawa, a z drugiej strony nie może iść na otwartą wojnę z producentami. Bo jeśli wielcy producenci wyciągną wtyczkę, nagle okaże się, że nie ma kto produkować silników dla zespołów F1.
Fiaskiem zakończył się przecież pomysł ściągnięcia do królowej motorsportu takich firm jak Porsche, Volkswagen czy Aston Martin. Każda z nich nie wykazała zainteresowania stworzeniem silnika na sezon 2021.
Producenci motoryzacyjni są bowiem bardzo ostrożni względem F1. Wiedzą, że ten sport wymaga ogromnych nakładów, a nie gwarantuje sukcesów. Toyota przed laty potrafiła wydać ponad 3 mld dolarów, by w ciągu dziewięciu sezonów nie wygrać ani jednego wyścigu i zdobyć ledwie kilka miejsc na podium. Honda wróciła do stawki w roku 2015 i dopiero ostatnio w Australii cieszyła się z pierwszego "pudła".
Czytaj także: Zastąpienie Whitinga przez jedną osobę jest niemożliwe
Żadna z firm nie będzie ryzykować tak szalonych wydatków na F1 w czasach, gdy coraz większe uznanie zdobywają silniki elektryczne. Dlatego konkurencja w postaci Formuły E robi się coraz poważniejsza. Wystawienie zespołu w tej serii jest znacznie tańsze, a wyniki schodzą na dalszy plan, gdy można je sprzedać marketingowo jako walkę o czyste powietrze i nowe technologie.