F1. Koronawirus. Formuła 1 nie może organizować wyścigów bez kibiców. Nie pozwala na to jej model finansowy

Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: tor F1 w Chinach
Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: tor F1 w Chinach

Kibice nie powinni się łudzić, że Formuła 1 wzorem klubów piłkarskich będzie organizować zawody przy pustych trybunach. Nie pozwala na to jej model finansowy. Jeśli sytuacja z koronawirusem nie unormuje się, wyścigi po prostu nie będą miały miejsca.

W tym artykule dowiesz się o:

Organizatorzy poszczególnych wyścigów Formuły 1 zarabiają tylko na biletach i sprzedaży miejsc pod sklepy z gadżetami. Nie uczestniczą w zyskach wynikających z umów sponsorskich F1 czy też praw telewizyjnych. To najprostsza odpowiedź na pytania kibiców, czy wzorem klubów piłkarskich tegoroczne wyścigi F1 mogą się odbywać bez publiczności.

Wprawdzie 22 marca będziemy świadkami pierwszych w historii zawodów F1 przy pustych trybunach, ale wynika to z faktu, że Bahrajn jest bogatym państwem i w żaden sposób nie patrzy na koszty przy organizacji imprezy.

Jak to wygląda w F1?

Największe kluby piłkarskie operują ogromnymi budżetami. Szacuje się, że Real Madryt czy FC Barcelona rocznie wydają grubo ponad 500 mln dolarów. Formuła 1 może stawiać z nimi do rywalizacji pod tym względem, ale poszczególni organizatorzy wyścigów już nie. Oni dysponują ledwie kilkoma milionami dolarów. Tymczasem to ich mrówcza praca decyduje o sukcesie finansowym F1.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

Aby móc w ogóle organizować wyścig F1, należy wpłacić odpowiednią kwotę. Z wyliczeń "Forbesa" wynika, że w zeszłym roku jej średnia wartość wyniosła 28,7 mln dolarów. Przy 21 rundach w kalendarzu dało to F1 czysty zarobek rzędu 602,1 mln dolarów.

Opłatę w większości przypadków wnoszą państwa, regiony albo miasta, w których gości F1. Chcą one promować się na arenie międzynarodowej, docierać do miliardów ludzi na całym świecie, stąd stałe podbijanie cen za prawa do organizacji F1. Poza tym, goszczenie wyścigu ma pewne profity dla regionu - zarabiają hotelarze, restauracje, itd.

60 proc. z sumy, jaką F1 zgarnia od państw chcących organizować wyścigi, jest później dzielone na dziesięć zespołów i wypłacane im w ramach nagród finansowych.

Im więcej, tym lepiej

W interesie F1 i zespołów jest, aby opłaty za prawa do organizacji wyścigów były coraz wyższe. W przypadku najmniejszych ekip, jak Alfa Romeo czy Williams, nagrody finansowe z F1 potrafią bowiem stanowić aż 50 proc. rocznego budżetu.

Dlatego odwołanie Grand Prix Chin z powodu koronawirusa jest ciosem finansowym nie tylko dla F1, ale też dla zespołów. Chińczycy płacą bowiem ok. 40 mln dolarów rocznej opłaty za prawa do F1. Jeśli do skutku nie dojdzie też Grand Prix Wietnamu (60 mln dolarów), to straty będą ogromne. Dla takiej ekipy jak Williams nawet 5 mln dolarów może zadecydować o jej być albo nie być.

Rozgrywanie wyścigów F1 przy pustych trybunach sprawiłoby, że ich organizatorzy straciliby praktycznie jedyne źródło zarobku. Musieliby zatem renegocjować umowy z Formułą 1, a to raczej nie wchodzi w grę, albo wyciągnąć rękę po kolejne publiczne pieniądze. W dobie walki z koronawirusem, gdy państwa muszą zwiększyć wydatki na ochronę zdrowia, to też mało realne.

W tej sytuacji organizatorom wyścigów F1 nie pozostałoby nic innego jak... ogłosić bankructwo. W 80 proc. przypadków za zawody odpowiadają firmy prywatne. Bahrajn jest nielicznym wyjątkiem, gdzie to akurat państwo odpowiada za wyścig. Dlatego decyzja o niewpuszczeniu kibiców, w kraju pełnym złóż ropy, przyszła tak łatwo.

4,2 mln osób na wyścigach F1

Z powodu koronawirusa we Włoszech zmarło 631 osób, w Hiszpanii - 49, Francji - 33. Dlatego nie dziwi, że władze tych krajów wprowadzają ograniczenia w organizacji imprez masowych. Chcą zmniejszyć ryzyko rozprzestrzeniania się choroby.

Podczas wyścigów F1 byłoby ono ogromne. Dane za 2019 rok wskazują, że na wszystkich Grand Prix pojawiło się ponad 4,2 mln osób. Daje to średnio ponad 193 tys. fanów na jednej rundzie F1. Przy takim skupisku ludzi, jeśli koronawirus nie wyhamuje, ryzyko eskalacji byłoby ogromne.

Zaskoczeniem w tej sytuacji jest, że Australijczycy są gotowi zorganizować swój wyścig z publiką na trybunach. Wynika to jedynie z troski o finanse. Dla samej F1 organizowanie zawodów bez kibiców też jest problemem. Informacji o tym, że nie zostaną oni wpuszczeni na Grand Prix Bahrajnu próżno szukać na oficjalnych kontach F1 w mediach społecznościowych.

"Czy w ogóle zamierzacie zwrócić ludziom pieniądza za bilety na Grand Prix Bahrajnu?" - zapytał na Twitterze jeden ze zdenerwowanych kibiców, skoro F1 próbuje zamieść sprawę pod dywan. Jednak to nie jej problem, a organizatorów wyścigu na torze Sakhir.

Sport oparty na lotach

Samo zamknięcie trybun nic nie dałoby F1. To sport, który wymusza na setkach ludzi ciągłe podróże samolotami. Weekend wyścigowy w Australii jeszcze się nie rozpoczął, a już kilku pracowników McLarena i Haasa zostało poddanych kwarantannie, bo mieli objawy zarażenia koronawirusem.

Nie znamy jeszcze wyników testów pracowników obu ekip, ale nie można wykluczyć, że mieli styczność na lotnisku z kimś, kto był nosicielem koronawirusa. Stąd już bardzo łatwa i szybka droga, by zarazić chociażby któregoś z kierowców F1.

Dlatego też, nie tylko ze względu na finanse, F1 przy pustych trybunach nie będzie mieć miejsca. Kibice prędzej powinni spodziewać się kolejnych zmian w kalendarzu, przesuwania wyścigów na koniec roku, itd. Na razie można się cieszyć z tego, że chociaż rundy w Australii i Bahrajnie dojdą do skutku.

Czytaj także:
Oto, dlaczego Kubica nie trafił do Audi
Red Bull nie zamierza odpuszczać FIA ws. afery z Ferrari

Komentarze (0)