Odkąd tylko Fernando Alonso pożegnał się z Formułą 1 w roku 2018, pojawiał się co jakiś czas na nagłówkach gazet i portali internetowych, bo F1 żyje spekulacjami transferowymi cały rok. Sam Alonso podsycał nieraz plotki, umiejętnie odpowiadając na wszelkie zaczepki ze strony dziennikarzy.
W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że robi się z tego "never ending story". Alonso powtarzał, że oczekuje miejsca w czołowym zespole, a prawda jest taka, że żadna z topowych ekip od lat go nie chce. Ferrari sparzyło się na współpracy z Hiszpanem w latach 2010-2014. Mercedes ma mu za złe aferę szpiegowską z roku 2007, bo to Hiszpan miał wyjawić, że McLaren nielegalnie wyciągał informacje z Ferrari. Red Bull Racing ma za to Maxa Verstappena i dobrze pamięta słowa Alonso sprzed lat o tym, że "nie będzie jeździć dla puszki napoju".
Efekt był taki, że z tym "wracaniem" Alonso zrobiło się trochę tak jak z historią Roberta Kubicy, który w połowie 2017 roku zaczął się starać o ponowny angaż w F1, a dopiął swego dopiero przed sezonem 2019. Przez ten cały okres wielu kibiców też było znudzonych kolejnymi informacjami na temat Polaka i wychodziło z założenia, że do żadnego powrotu nie dojdzie. Stało się inaczej.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy zabraknie pieniędzy na polski sport? "Liczę na to, że budżet ministerstwa sportu będzie wyglądał tak samo"
Tymczasem Hiszpan też ma być bliski finalizacji swego powrotu - miał zawrzeć przedwstępną umowę z Renault na starty w roku 2021. Napisałem na Twitterze, że nie rozumiem ruchu Alonso i że zakończy się on niepowodzeniem. Od razu dostałem kontrę, że gdyby chodziło o Kubicę, to piałbym z zachwytu. Problem w tym, że przypadki Hiszpana i Polaka są zupełnie inne. Nie da się ich porównać 1:1.
Kubica wypadł z F1 wskutek feralnego wypadku, stracił najlepsze lata kariery i ma ogromną chęć udowodnienia, że nie zapomniał jak się jeździ. Jego powrót w roku 2019 wręcz spotęgował te odczucia, bo niekonkurencyjny samochód Williamsa nie pozwolił mu rozwinąć skrzydeł. Co więcej, sam Kubica twierdzi, że w kilku sytuacjach przekonał się, że jest w lepszej formie niż w czasach BMW Sauber. Może być w tym coś racji, skoro w lutym tego roku za kierownicą Alfy Romeo był w stanie zakończyć jedną z sesji testowych na czele stawki F1.
Alonso? To w tym momencie przeciwieństwo Kubicy. Nawet jeśli talent predysponował go do posiadania większej liczby tytułów na koncie, to nadal mowa o dwukrotnym mistrzu świata F1. Osiągnięciu, o jakim Kubica wskutek wypadku może tylko pomarzyć. Hiszpan nie ma takiego głodu sukcesów jak Polak, nie musi nikomu nic udowadniać. Wystarczy zapytać ekspertów o nazwisko najbardziej kompletnego kierowcy ostatnich lat, większość z nich wskaże właśnie na Alonso.
Gdyby kierowca z Oviedo miał wracać do stawki za kierownicą Mercedesa czy Red Bulla, biłbym brawo i ostrzyłbym sobie zęby na myśl o sezonie 2021. Tyle że Alonso właśnie dogaduje się z mocno przeciętnym Renault, które ostatni wyścig wygrało kilka lat temu. Hiszpan nie zmieni obrazu tej ekipy, zwłaszcza przy opóźnionej w czasie z powodu koronawirusa rewolucji technicznej.
Jak trafnie ujął Jenson Button, były mistrz świata F1 i partner Alonso z czasów McLarena, francuski zespół potrzebuje co najmniej czterech sezonów, by wrócić do ścisłej czołówki F1. Hiszpan będzie mieć wtedy 42 lata. Trochę za dużo, by przeciwstawić się młodemu pokoleniu spod znaku Maxa Verstappena czy Charlesa Leclerca.
Nie widzę sensu w powrocie Alonso, bo ten odchodził w 2018 roku z F1, bo miał dość jazdy w środku stawki. Mówił, że nie robi mu różnicy czy zdobędzie kilka punktów więcej czy mniej, bo wywalczył ich już tysiące w trakcie swojej kariery. I teraz ma wracać, by emocjonować się walką o piąte czy szóste miejsce? Nie wierzę w to.
Czytaj także:
Walka o prawa do pokazywania Formuły 1
Eksperci wątpią w sens powrotu Fernando Alonso