Aż trudno w to uwierzyć: Muammar Kaddafi sponsorował niemieckich hokeistów

900 tysięcy marek rocznie - taką kwotę miał przekazywać libijski dyktator na konto zespołu z Iserlohn. To jedna z najbardziej kontrowersyjnych historii, które kiedykolwiek wydarzyły się w światowym sporcie.

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski
PAP / Maja Hitij

Iserlohn - stutysięczne miasto w zachodniej części Niemiec. Spokojne, leżące na skraju najbardziej przemysłowego regionu naszych sąsiadów - Zagłębia Ruhry. Pełni rolę "noclegowni" dla okolicznych dużych miast: Dortmundu, Bochum, czy nawet Wuppertalu. Od ponad 50 lat dumą miejscowości są hokeiści. Lokalny zespół - obecna nazwa to Iserlohn Roosters - od wielu lat regularnie występuje w ekstraklasie (Deutsche Eishockey Liga). Praktycznie na każdym meczu ligowym trybuny Eissporthalle Iserlohn wypełniają się do ostatniego miejsca. Pięć tysięcy kibiców jest zawsze ze swoimi zawodnikami - na dobre i na złe.

Sielanka. Na tym przesłodzonym obrazku jest jednak głęboka rysa. - W rozmowach z mieszkańcami Iserlohn wyczuwam, że wstydzą się wydarzeń z 1987 roku - przyznał w wywiadzie dla "Sport Bild" obecny szkoleniowiec drużyny, Jari Pasanen. - Minęło już prawie 30 lat, a w nich nadal tkwią te żenujące wydarzenia.

Jak Al Capone Co się wydarzyło w 1987 roku? Doszło do jednej z największych afer w całej historii światowego sportu. Na wiele lat to małe miasto stało się symbolem głupoty, żenady, bezmyślności. Bo jak inaczej nazwać współpracę z Muammarem Kaddafim - nieżyjącym już libijskim tyranem, którego ręce - wedle danych międzynarodowych organizacji praw człowieka - były splamione krwią dziesiątek tysięcy ludzi?

W połowie lat osiemdziesiątych XX wieku hokej na lodzie był sportem nr 2 w Niemczech, ustępując pola jedynie piłce nożnej. Tłumy kibiców, świetni zawodnicy, ogromne pieniądze - prawdziwe Eldorado. Ówczesny prezes ECD Iserlohn, Heinz Weifenbach, miał przydomek "Al Capone". - Zawsze drogie cygaro w ustach, szklanka najdroższej whisky na biurku, grube zwitki banknotów wystające z kieszeni spodni oraz ciągłe rozmowy telefoniczne z partnerami biznesowymi - pisał dziennikarz "Der Spiegel".

Weifenbach dorobił się swojej fortuny na biznesie deweloperskim. Do dzisiaj kilka dzielnic Iserlohn jest potocznie nazywanych "Weifenhofen". Tam wszystkie mieszkania wybudowała firma nieżyjącego już (zmarł w lutym 2015 roku) biznesmena. Kibice ECD Iserlohn ślepo wierzyli swojemu prezesowi. Niestety, mit o jego nieomylności padł w 1986 roku kiedy okazało się, że zespół ma prawie sześć milionów marek długu. Sytuacja była zagmatwana prawnie. Okazało się, że o swoje upomniał się urząd skarbowy. Co sezon brakowało dla fiskusa miliona marek. W końcu uzbierała się ogromna kwota.

Komornik zabierał samochody, telewizory

Przed rozpoczęciem sezonu 1987/88 klub stanął na skraju bankructwa. Władze niemieckiej ligi zagroziły, że ekipa Weifenbacha nie otrzyma licencji i spadnie do II ligi. Ostatecznie zespół uratowała dramatyczna sytuacja innych drużyn. Rywale mieli jeszcze większe długi. Klub został więc zgłoszony do rozgrywek.

Fiskus jednak nie odpuszczał. Urzędnicy zaczęli nasyłać na hokeistów komorników, którzy zabierali samochody, telewizory, meble. - Straciłem praktycznie całe wyposażenie mieszkania - wspomina w rozmowie z dziennikarzem "The Guardian" Bruce Hardy, Kanadyjczyk, który wówczas występował w Iserlohn. - Urzędnicy pytali mnie o jakieś umowy, a ja nic nie otrzymałem od Weifenbacha.

- Mnie nic nie zabrali - mówi z kolei inny Kanadyjczyk z drużyny, Dan Olsen. - Na szczęście urząd nie był w stanie znaleźć do mnie adresu. Bałagan w papierach klubowych był tak duży, że nigdzie nie było danych domu, który wynajmowałem.

Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz trudniejsza. Prezes klubu i główny księgowy zostali nawet aresztowani na kilkadziesiąt godzin. Późną jesienią Weifenbach - ku uciesze kibiców - ogłosił: mamy sponsora, który zapewni nam 10 mln marek w ciągu 10 najbliższych lat. Jesteśmy uratowani.

Negocjacje w namiocie, na pustyni

W listopadzie 1987 roku biznesmen wsiadł z Hansem Meyerem (były burmistrz sąsiadującego z Iserlohn, małego miasteczka Hemer) do samolotu lecącego do... Libii. Towarzyszył im pakistański biznesmen z libijskim paszportem, którego zadaniem była organizacja spotkania z Muammarem Kaddafim. Udało się. Cała trójka została przyjęta przez dyktatora na pustyni, w ekskluzywnym namiocie. - Ucieszył się na nasz widok, wysłuchał naszych problemów i od razu zaproponował prawie milion marek rocznie - opowiadał potem Weifenbach.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×