Obawiał się, jak będą wspominać go najbliżsi. "Mam w sobie bombę z opóźnionym zapłonem"

Materiały prasowe / Na zdjęciu: Marek Sztabnicki
Materiały prasowe / Na zdjęciu: Marek Sztabnicki

Od lekarzy usłyszał, że zostało mu pięć lat życia. Rozpaczał jeden dzień, a później sprzedał mieszkanie i... zaczął remont domu z 1926 roku. - Nie bałem się śmierci, a tego, że nic po mnie nie zostanie - mówi były wicemistrz Polski w kajakarstwie.

W tym artykule dowiesz się o:

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Przez lata był pan czołowym polskim kajakarzem, zdobywał medale, a później trenował nowe pokolenia zawodników. W 2018 roku wszystko się zmieniło. 

Marek Sztabnicki, były wicemistrz Polski w kajakarstwie: Usłyszałem wtedy od lekarza, że w optymistycznej wersji mam przed sobą pięć lat życia. To było maksimum, na co mogłem liczyć przy mojej chorobie. Zdiagnozowano u mnie złośliwego chłoniaka, bardzo agresywnego. W momencie, gdy zgłosiłem się do lekarza, miałem już guzy nie tylko pod pachami, ale także w stawach, żuchwie, szyi, nogach, pachwinach i na płucach.

Zbagatelizował pan niepokojące symptomy?

Zaczęło się wszystko od niepozornego guzka pod pachą, ale do końca myślałem, że to tylko niegroźne tłuszczaki. Do lekarza poszedłem dopiero, gdy guz urósł do około ośmiu centymetrów. Poza guzami w innych miejscach miałem także powiększoną wątrobę i śledzionę. Dzisiaj najbardziej niepokojące są zmiany w płucach.

Pięć lat od diagnozy minęło w zeszłym roku, a ja słyszę, że ma się pan całkiem dobrze. Zagrożenie minęło?

Na szczęście obecnie mam remisję nowotworu. Nie ma jednak mowy o radości, bo choroba jest na tyle poważna, że dosłownie w każdej chwili może pojawić się nawrót. Poza tym sześć serii chemii, naświetlania i przeszczep doszczętnie wyniszczyły mój organizm. Niedawno wykryto niepokojące zmiany w płucach, a przez to muszę się stawiać co miesiąc na kontroli w szpitalu.

Jest aż tak źle?

Mam 54 lat i od kilku lat funkcjonuję na zasadzie zdechlaka. Jestem pogodzony, że nigdy nie odniosę zwycięstwa w tej walce. W moim organizmie jest bomba z opóźnionym zapłonem. Za każdym razem pytam lekarzy, czy remisja się utrzymuje. Na razie otrzymuję odpowiedzi twierdzące.

Naprawdę pogodził się pan z tak brutalną diagnozą?

Przez pierwszy rok o chorobie nie wiedział nikt poza najbliższą rodziną. Po diagnozie pozwoliłem sobie na jeden dzień rozpaczy, a potem postanowiłem zmienić swoje życie. Zdałem sobie sprawę, że wiele czasu mi nie zostało, a moim celem było zostawienie czegoś po sobie. Wspólnie z żoną sprzedaliśmy mieszkanie w bloku i przenieśliśmy się do domu po mojej babci.

Skąd taka decyzja?

Wymarzyłem sobie, że wyremontuję dom i to będzie pamiątka po mnie, dla mojej żony i dzieci. Zamiast siąść i rozpaczać, zacząłem działać. Okazało się, że dom był w fatalnym stanie, ale ważniejsze było to, że dostałem motywację do życia. Mimo choroby codziennie chce mi się wstać z łóżka. Może to głupie, ale nie bałem się śmierci, ale tego, że niczego po sobie nie zostawię. Obawiałem się, jak będą wspominać mnie najbliżsi. Moim największym marzeniem stało się to, by ludzie żegnając mnie, byli przekonani, że żegnają dobrego człowieka.

Po zdiagnozowaniu zaawansowanego nowotworu złośliwego postanowił pan remontować dom?!

To była szalona decyzja. Dom wybudowano w 1926 roku, a dopiero potem zorientowałem się, że wymiany wymaga wszystko poza ścianami zewnętrznymi. Przez pierwsze miesiące spaliśmy z małżonką na materacu na gołym betonie. Do października nie mieliśmy nawet drzwi wejściowych do domu, a otwór w ścianie zasłanialiśmy kocem. To były naprawdę ekstremalne warunki. Zaczęliśmy wszystko od zera. Proszę wierzyć, że w tamtej chwili nie potrzebowałem niczego innego, jak właśnie oderwanie myśli od choroby.

Czekały was jeszcze jakieś trudne decyzje?

Boli mnie, że ze względu na moją chorobę nasz syn musiał przedwcześnie skończyć studia. Po prostu nie mieliśmy pieniędzy, by utrzymać jego naukę w innym mieście. Zostaliśmy bez żadnego dochodu. Sięgnęliśmy dna, a ja byłem tak słaby, że żona musiała zrezygnować z pracy. Kilka razy byłem bliski śmierci.

Było aż tak źle?

Po badaniach kontrolnych w miejscowej przychodni zadzwonił do mnie lekarz rodzinny i kazał błyskawicznie jechać do najbliższego szpitala. Usłyszałem tylko, że mam tak słabe wyniki, że wiele czasu mi nie zostało.

Od razu po telefonie ruszył pan do szpitala?

Tak się spieszyłem, że nie zdążyłem spakować wszystkich rzeczy. Okazało się, że doktor miał rację. Już w trakcie jazdy samochodem zaczęło mi blokować stawy. Miałem problemy z prowadzeniem samochodu, a potem z dojściem na SOR. Ból kości nasilał się z każdą godziną, ale wcześniej to bagatelizowałem. Myślałem, że bolą mnie korzonki. Gdyby nie ten telefon, to być może już bym nie żył. Trafiłem wtedy od razu na izolację, bo to był stan zagrażający życiu. W każdej chwili mógł nastąpić zgon. Później trzeba było zmniejszyć dawkę chemioterapii, bo organizm się nie regenerował. Lekarz wprost ostrzegał mnie, że nie zabije mnie choroba, a leczenie.

Obecnie jest już lepiej?

Po przeszczepie nie udało mi się wrócić do poprzednich wyników. To było wyniszczające leczenie. Nastąpiła niewydolność nerek, arytmia serca. Nie mam praktycznie żadnej odporności, a każda infekcja kończy się ciężką chorobą. Unikam skupisk ludzkich do tego stopnia, że gdy z żoną jedziemy na zakupy, to ja nie wchodzę do sklepu i czekam w samochodzie. Podczas świat Bożego Narodzenia przyjechał do nas syn z wnukiem, a wizyta zakończyła się poważną infekcją. Wciąż walczę z powikłaniami po koronawirusie. Nawet jak idę na spacer, wybieram tylko te ścieżki, gdzie nie ma nikogo innego.

Przed chorobą był pan aktywny fizycznie, trenował młodych sportowców. Powrót do tych zajęć będzie kiedykolwiek możliwy?

Mam orzeczoną trwałą niezdolność do pracy. Zresztą wcześniej treningi kajakarskie traktowałem jako pracę dorywczą. Zarabiałem w klubie 400 złotych. Nawet po najmocniejszych dawkach chemioterapii starałem się wykonać choćby dwie-trzy pompki. Często okazywało się to niemożliwe, ale bardzo dobrze działało to na moją psychikę. Ostatnio ćwiczenia skończyły się zapaleniem stawu barkowego. Nie przejmuję się tym, bo powtarzam sobie, że wielu ludzi ma gorzej ode mnie.

Marzy pan, by jeszcze wsiąść do wyczynowego kajaka?

Zrobiłem to w minionym roku i zapłaciłem wysoką cenę. Nie pamiętam, kiedy byłem tak szczęśliwy. Ostatecznie przez trzy dni nie mogłem dojść do siebie, bo organizm dziwnie zareagował na wysiłek. Serce waliło jak oszalałe, byłem osłabiony. Nie wiem, czy chodziło o emocje, czy o wysiłek. Jeśli tylko zdrowie pozwoli, to w tym roku też popływam. Przecież nie będę zdychał tak po prostu.

Z czego utrzymuje się pan w tym momencie?

Po wielu latach walki otrzymałem rentę w wysokości 1515 złotych. Obecnie tysiąc złotych to koszty związane z leczeniem i dojazdem do szpitali. Organizujemy różne licytacje, bo cały czas walczymy o każdą złotówkę. Wspólnie z żoną uznaliśmy, że głupio nam tak po prostu brać od dobrych ludzi pieniądze. Gdy zdarzają się darczyńcy, to staramy się odwdzięczyć choćby ciastem. Szukamy w internecie przedmiotów, a dobrzy ludzie oddają je nam zwykle za darmo. Potem organizujemy aukcje. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierają, bo wiem, że bez nich już by mnie nie było.

Co pan robił przed chorobą?

Poza treningami z młodzieżą podejmowałem się wielu fizycznych zajęć. Zrobiłem kurs operatora wózków widłowych, palacza CO i tym podobne. Pracowałem też w Belgii, gdzie podejmowałem się wszystkich najtrudniejszych zadań, których nie chcieli wykonywać tamtejsi mieszkańcy. Całe życie ciężko pracowałem i nigdy nie miałem żadnych długów.

Wciąż ma pan żal do trenerów kadry narodowej, że nie powołali pana do reprezentacji na igrzyska olimpijskie w Seulu w 1988 roku?

Nie mam żalu, choć przed igrzyskami w Seulu byłem naprawdę bliski spełnienia marzeń. Byłem mistrzem Polski młodzieżowców, a w seniorach - tuż przed igrzyskami - zdobyłem srebro, a to ostatecznie wystarczyło, by być rezerwowym. Trenerzy twierdzili, że jestem za niski do kajakarstwa, ale ja nadrabiałem ambicją i siłą. Choć z kolegą byliśmy jednym z najlepszych duetów w Polsce, to jednak tylko on występował regularnie w reprezentacji. Do dzisiaj, gdy zamykam oczy, to widzę swoje wyścigi i analizuję, co mogłem zrobić lepiej.

Jakie ma pan cele na kolejne lata?

Dom wciąż nie jest wykończony. Gdy powoli zbliżałem się do wspomnianych przez lekarza pięciu lat, miałem przekonanie, że dobrze wykorzystałem ten czas. Pojawiły się kolejne cele. Pomyślałem, że skoro tak dobrze mi idzie, to może zdążę zrobić coś jeszcze. Dzięki temu każdy dzień jest inny. Zdarzają się co prawda chwile zwątpienia, ale nie pozwalam, by trwały zbyt długo.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
Adrianna Sułek zaapelowała do fanów
Były poseł KO wprost o reformie Nowackiej

Komentarze (0)