Marc Ryan dwa lata temu przeprowadził się do Tajlandii, gdzie pracował z kolarzami torowymi. W azjatyckim kraju przebywał na wizie pracowniczej i nic nie zwiastowało problemów, które pojawiły się na początku grudnia.
Duńczycy kazali mu wspierać LGBT. Kamil Wilczek o tęczowej opasce >>
Do klubu, w którym szkolił Nowozelandczyk przyszła policja imigracyjna. Funkcjonariusze poinformowali 37-latka, że jego dokumenty są nieważne i nielegalnie przebywa w ich kraju. Dwukrotny medalista olimpijski i były mistrz świata został wysłany do ośrodka dla imigrantów.
- To było jak więzienie - komentuje sportowiec.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: bramkarz-gapa! Stał jak wryty, a rywal sprytnie go załatwił
Ryan spędził cztery dni w areszcie w Bangkoku w koszmarnych warunkach. Cela była przepełniona i przebywało w niej 80 osób. Dla osadzonych były przeznaczone zaledwie dwie toalety, a o prysznicu każdy mógł tylko pomarzyć. Kolarz tak jak inni musiał spać na betonowej podłodze. Nie mógł też z nikim się skontaktować, bo telefony były zakazane.
Słynny kolarz po dwóch dniach stanął przed sądem i przyznał się do nielegalnego pobytu w Tajlandii. Zanim jednak wyszedł na wolność, musiał odsiedzieć dodatkowe dwa dni w areszcie.
- Miałem szczęście, że się stamtąd wydostałem. Niektórzy ludzie siedzieli tam od dawna - komentuje Ryan.
Dożywotnia kara dla sędziego. Podyktował 4 kontrowersyjne rzuty karne w jednym meczu >>
Ryan wyjechał z Tajlandii i na razie nie zamierza tam wracać. Sąd ukarał go grzywną w wysokości 5 tys. bahtów (650 zł).