Michał Fałkowski: Poproszę o opinię na temat meczu w języku polskim...
Alex Dunn: O mój Boże (to koszykarz powiedział po angielsku - przyp. M.F.)... Było, bardzo dobrze (a to już w języku polskim).
A gdybyśmy mieli wdać się w szczegóły?
- To za wcześniej, potrzebuję jeszcze trochę czasu. Mimo wielu lat tutaj język nadal nie mówię w waszym języku tak, jakbym chciał.
W takim razie już po angielsku - jak wyglądała końcówka spotkania z perspektywy koszykarza?
- Było ciężko. Naprawdę, bo Turów postawił wyjątkowo trudne warunki. Na szczęście kiedy potrzebowaliśmy zagrać w defensywie i wybronić kilka akcji, udało nam się to. Cieszę się tym bardziej, że pokazaliśmy niezłą koncentrację w końcówce, sami zdobywaliśmy punkty a nie pozwalaliśmy na to przeciwnikowi.
Bardzo dobrze rozegraliście kilka ostatnich minut drugiej kwarty i kibice spodziewali się, że po zmianie stron szybko odskoczycie na bezpieczną przewagę. Tymczasem Turów nie zamierzał rezygnować...
- Tak, oni w ogóle grali dzisiaj jakoś tak... inaczej. Nie wiem dokładnie na czym ta zmiana polegała, ale na pewno wzięła się już z obecności nowego trenera. Starali się naprawdę mocno i to zaowocowało kilkoma seriami w drugiej połowie, które zmusiły nas do jeszcze większego starania i skuteczniejszej gry. A kiedy wahały się losy meczu, sprawy w swoje ręce wziął Andrzej (Pluta - przyp. M.F.) i sam wszystko załatwił (śmiech).
Możemy zatem powiedzieć, że Anwil wygrał głównie dzięki dwóm niesamowitym trójkom Andrzeja Pluty?
- Zdecydowanie tak. Co prawda nie wiadomo co by było, gdyby Andrzej nie trafił tych dwóch rzutów, bo może wówczas ktoś inny zdobyłby punkty, ale po co teraz gdybać? Fajnie jest, że wygraliśmy i trzeba się z tego cieszyć.
Można również powiedzieć, że wygraliście pomimo bardzo wyraźnie przegranych zbiórek. Turów ponawiał akcje aż jedenastokrotnie...
- To jest problem, rzeczywiście, tym bardziej, że to nie pierwszy raz. A na domiar złego, my zebraliśmy tylko jedną piłkę w ataku, czyli innymi słowy mogliśmy zdobyć maksymalnie dwa-trzy dodatkowe punkty. Turów z kolei mógł poprawiać swój bilans i tak też często robili, że nieudana akcja i tak zamieniała się na zdobycz, bo ktoś od nich okazał się lepszy, sprytniejszy pod koszem. W ogóle jestem pełen podziwu dla ich zaangażowania i pracy, jaką wykonali, by zdominować nas w walce pod tablicami.
Jednym z owych dominatorów był Michael Wright. Jak pan oceni tego gracza?
- Również i dla niego jestem pełen podziwu. Michael to po prostu świetny zawodnik. Bardzo mobilny, bardzo ruchliwy, nie ma sekundy, w której nie szukałby pozycji do dobrego ustawienia się czy oddania rzuty, a ponadto potrafi zdobywać punkty praktycznie z każdego miejsca w trumnie, co czyni go niezwykle groźnym graczem w ataku. My staraliśmy się jak mogliśmy by go powstrzymać, ale przyznam szczerze - łatwo nie było.
Nikt nie wygrywa jednak spotkań w pojedynkę...
- I to też pokazał przykład Michaela. Zdobył 23 punkty, zebrał wiele piłek i w obronie, i w ataku, często był faulowany, trafiał rzuty wolne, ale w ogólnym rozrachunku okazało się to za mało, by Turów mógł wygrać. Myślę jednak, że łatwiej i szybciej osiągnęlibyśmy korzystny wynik, gdybyśmy umieli go ograniczyć nieco bardziej. Na przykład gdyby nie rzucał dziesięciokrotnie z linii osobistych.
Po tym meczu macie bilans 10-1, więc sytuacja jest dość zbieżna z tą sprzed dwóch sezonów. Kojarzy pan o czym mówię?
- Oczywiście, sezon 2007/2008 zaczęliśmy od bilansu 13-2 i wszyscy byliśmy wówczas jeśli nie w siódmym, to na pewno szóstym koszykarskim niebie. Potem jednak różne sprawy potoczyły się nie po naszej myśli i ostatecznie zabrakło nas nawet w półfinale. Coś strasznego...
Obecnie jednak chyba powodów do zmartwień nie ma?
- Ależ są! Mogło być 11-0 a nie 10-1 (śmiech)! Mówiąc poważnie jednak, myślę, że wszyscy we Włocławku cieszą się z tego bilansu, bo przed sezonem nikt nie sądził, że może być tak dobrze. W sobotę zaś mamy mecz z Asseco Prokomem i twierdzę, że nie jesteśmy bez szans w tym starciu.