O porażce Spójni z liderem zadecydował zaledwie jeden punkt. Ekipa, która świetnie broniła przez całe spotkanie, nie upilnowała Mateusza Ponitki, który zapewnił Politechnice zwycięstwo. - Cały mecz graliśmy doskonale w obronie, po czym dwóch poleciało za jednym jak szaleni, bo jeden nie powiedział "zmiana", drugi to sobie wymyślił, a wolny gracz został pod koszem - nie kryje rozgoryczenia po tej akcji Tadeusz Aleksandrowicz, opiekun Spójni. - Cały czas prowadziliśmy i byliśmy trochę lepszym zespołem. Przez ten jeden błąd i brak szczęścia przegraliśmy. Nam nie wpadły cztery "trójki" w końcówce, a im wpadały nawet przypadkowe piłki, jak punkty Karwowskiego - ciągnie Aleksandrowicz.
Jak to zawsze bywa po zaciętych spotkaniach, sporo kontrowersji wzbudziła też praca arbitrów. - W moim pojęciu kapitalne dwa, trzy błędy zrobili też sędziowie. Nie gwizdnęli bodiczka na zasłonie, również wyrywania ręki z barku. To się skończyło w obu sytuacjach trzema punktami - tłumaczy szkoleniowiec gospodarzy.
"Aleks" chwali swoją drużynę za podejście do meczu z wyżej notowanym rywalem. Jednocześnie żałuje, że jego drużyna nie zagrała tak dobrze w poprzedniej kolejce z Górnikiem Wałbrzych. - Muszę pochwalić zespół za realizację zadań w obronie, bo na to się nastawiliśmy. Końcówka w ataku nie wyszła. Może trochę zmęczenie, może brakowało kogoś, kto weźmie na siebie ciężar gry i zdobędzie punkty, ale z gry jestem zadowolony. Mam jedynie żal o wynik. To jednak znamionuje lepsze zespoły. Oni nas oszukali na tej zasłonie, a my się pogubiliśmy. Moi zawodnicy dali z siebie 120 proc. Gdyby grali nawet 10 proc. gorzej w Wałbrzychu, to byśmy gładko wygrali. Wyciągnęliśmy wnioski. Poza tym fakt, że przeciwnik był klasowy, miał tylko trzy porażki, to nas też dodatkowo mobilizowało. Przede wszystkim jednak chcieliśmy zmazać plamę, którą daliśmy w Wałbrzychu. Zawodnicy zdają sobie sprawę, że gdzieś się pochowali i nie walczyli tak, jak trzeba. W spotkaniu z Politechniką się odbudowali. Cieszę się, bo na przyszłość jest to dobry prognostyk, że stać nas na taką wojnę. Zabrakło natomiast indywidualnych umiejętności.
Poważnym problemem stargardzkiej ekipy może być brak Marcina Stokłosy, który w każdym meczu wnosił średnio 12,3 punktu i 5,3 asysty. Zdaniem Aleksandrowicza zabrakło tego koszykarza w ostatnich sekundach meczu z Politechniką, nie jest również pewne, czy Stokłosa pojedzie na środowe spotkanie z Rosą Radom. - Tak to jest, gdy nasz najlepszy rozgrywający, jeden z najlepszych asystentów w lidze siedzi na ławce, bo jest chory. Gdyby był Stokłosa w końcówce, to na pewno byśmy wygrali ten mecz. Nie wiem, czy zagra z Rosą, ale nie sądzę. O to trzeba jednak spytać lekarza - kończy wątek swojego najlepszego rozgrywającego.
Środowy pojedynek w Radomiu będzie spotkaniem mistrza z uczniem. Prowadzący obecnie Rosę Piotr Ignatowicz był podopiecznym Aleksandrowicza w czasach, gdy ten święcił ze Spójnią największe tryumfy. Młody szkoleniowiec wielokrotnie podkreślał, że wzoruje się na swoim mentorze z czasów koszykarskiej kariery. - Nie chcę używać takich porównań. Cenię Piotrka, że tak daleko zaszedł do tej pory. Wziął się od podstaw w Radomiu do koszykówki. Był dobrym, mądrym zawodnikiem i cieszę się, że od czasu do czasu mogłem mu podać parę wskazówek. Jeżeli choć trochę z mojej pracy brał przykład, to się tylko mogę cieszyć - chwali swojego byłego podopiecznego, a obecnie rywala Aleksandrowicz. - Nie wiem, czy nam wystarczy sił na aż taki mecz i taką determinację. Własna sala i kibice nas niosą. O wiele łatwiej gra się u siebie. Tu są krewni, znajomi i przyjaciele. To dodaje pewności siebie. Ten zespół musi grać na 110 proc. swoich możliwości, żeby zająć miejsce w pierwszej ósemce - kończy rozmowę z portalem Sportowefakty.pl.