Sam na Sam z Koszem: Bijesz jak moja babcia

Na tydzień przed ukoronowaniem sezonu NBA i Weekendem Gwiazd w Los Angeles zapraszam do kolejnego odcinka Sam na Sam z Koszem. O tym, dlaczego Blake Griffin nie powinien zagrać w All-Star Game, czemu nie powinno się wkurzać LeBrona Jamesa i kto bije niczym staruszka…

Piotr Kolanowski
Piotr Kolanowski

Już za tydzień All-Star Weekend!

Bałem się, że Kevin Love nie zagra już w drużynie gwiazd Konferencji Zachodniej. Na szczęście komisarz David Stern mnie nie rozczarował i nie zważając na słaby bilans Timberwolves, wybrał Kevina w miejsce kontuzjowanego Yao Minga. Uff, całkowicie zasłużenie. Za kilkanaście lat nikt nie byłby w stanie odpowiedzieć na pytanie, czemu Love nie grał w All-Star Game 2011, chociaż jego średnie były po prostu masakryczne.

Wśród uczestników Meczu Gwiazd niezasłużenie znalazł się za to Blake Griffin. Tak przynajmniej uważa Andre Miller z Portland Trail Blazers, twierdząc, że najlepszy debiutant tego sezonu (nie boję się tego napisać, mimo, iż mamy dopiero początek lutego. Sorry, John Wall, DeMarcus Cousins i inni) nie jest aż tak dobry i postawiono na niego głównie ze względu na efektowny styl gry. Miller dodał też, że przecież nawet LeBron James nie wystąpił w All-Star Game w swoim pierwszym roku w NBA.

Ten ostatni argument jest jednak moim zdaniem zupełnie nietrafiony. LBJ miał jednak gorszy debiutancki sezon niż Griffin. To po pierwsze. A po drugie James – zdaniem wielu – nie był nawet najlepszym rookie w 2004 r. Wówczas ostro piętach deptał mu jeszcze Carmelo Anthony, chociaż ostatecznie nie zdobył on statuetki dla ROTY. Niechęć Millera do Griffina jest jednak powszechnie znana. Chociaż faktycznie, gdyby LaMarcus Aldridge znalazł się składzie Zachodu kosztem Griffina, nie byłoby to znowu aż tak kontrowersyjne.

Cavs wreszcie wygrali!

Oj wstydzić się mogą L.A. Clippers. Koniec przerażającej passy 26 kolejnych porażek właśnie ich kosztem. Wierzyliście, że Cavs uda się wygrać jeszcze w tym sezonie?

Nikt nie lubi KG?

Nie chodzi mi wcale o fanów, którzy krytykują Kevina Garnetta za "fikanie” do sporo niższych od siebie graczy (pamiętacie jeszcze akcje z Jose Calderonem?), ani o czasami brudny styl gry (niedawna sytuacja z Channingiem Frye’m). Ostatnio wielkim krytykiem KG stał się znany reżyser, a także kibic New York Knicks, Spike Lee. Twórca pamiętnego ”He Got Game”, który regularnie pojawia się w Madison Square Garden na meczach swojej ulubionej drużyny (ostatnio z reguły w koszulce Landry’ego Fieldsa) przyjaźni się z wieloma graczami ligi. Pamiętamy przede wszystkim jego słynne relacje z Reggie’m Millerem.

Spike ma jednak ostatnimi czasy niełatwe życie z Garnettem. Podczas spotkania w Nowym Jorku jeszcze z 15 grudnia (wtedy kiedy Paul Pierce zaliczył klasyczny game-winner) KG zaczął wręcz ubliżać siedzącemu tradycyjnie przy linii bocznej Spike’owi. Lee ma oczywiście o to sporo pretensji do skrzydłowego Celtics. Fakt, że w Nowym Jorku nie lubi się ekipy z Bostonu, aczkolwiek sam reżyser ma bardzo dobre kontakty chociażby z Rayem Allenem czy Nate’m Robinsonem. Spike nie rozumie zachowania Garnetta i po raz kolejny posłużył się znanymi przykładami z przeszłości, w których Garnett miał problemy ze zdecydowanie niższymi od siebie ludźmi. Sam Lee w końcu też nie jest zbyt wysoki – oficjalnie 165 cm n.p.m.

Swoje do pieca dodał także Eduardo Najera z Charlotte Bobcats, który po tym jak został uderzony przez Garnetta łokciem w twarz powiedział do niego: -Bijesz jak moja babcia. Mocne.

Nie zadzieraj z LeBronem

Przekonał się już o tym całkiem niedawno Dwight Howard i Orlando Magic. Przed meczem Howard rozdrażnił skrzydłowego Miami, parodiując jego znane zachowania, m.in. to z rzucaniem talku w powietrze. Żart nie spodobał się LeBronowi Jamesowi, który rzucił wtedy 51 punktów.

Podczas piątkowego spotkania między Heat, a Detroit Pistons LeBronowi również skoczyło ciśnienie, kiedy jeden z kibiców zaczął wykrzykiwać coś do Glorii James – także obecnej na trybunach w Auburn Hills. Mamusia to rzecz święta i żarty na jej temat (a może raczej Delonte Westa’a?) nie były mile widziane. Skończyło się jednak tylko na krzykach Jamesa w stronę niesfornego fana. Gracze Pistons nie odnieśli żadnych obrażeń, ani też nie zostali ukarani kolejnym świetnym występem LBJ’a.

Koniec ery w Salt Lake City

I właściwie nie wiem co więcej można napisać. Jerry Sloan nie jest już trenerem Utah Jazz, a był nim przecież przez ostatnie 23 lata. Spędził wcześniej także trzy sezony w tym klubie jako asystent szkoleniowca. W sumie pracował dla ”Jazzmanów” o rok dłużej niż ja żyję na tym świecie. Wciąż jestem w szoku i nie mogę jeszcze przyzwyczaić się do widoku Tyrone’a Corbina na ławce trenerskiej.A Sloan? Na pewno już nie wróci w tej samej roli. Tak przynajmniej twierdzi Karl Malone.

Melodramat wciąż na czasie

Było długo o New Jersey i Nowym Jorku, a niedawno ostro zaczęło się mówić o Los Angeles. Carmelo Anthony miał tam trafić w zamian za Andrew Bynuma. Gdybym nie przeczytał o tym na ESPN, pewnie bym nie uwierzył. W NBA 2K11 na taki trade poszedłbym na miejscu Lakers. bez zastanowienia, tzw. no-brainer. W realu? No właśnie. Wszak przewaga podkoszowa Lakers to ich główny atut. Fakt, że Bynum się niepokojąco sypie jak na 23-latka. Fakt, że Melo mógłby w przyszłości (w idealnym bezkonfliktowym świecie oczywiście) stać się idealnym następcą dla Kobe’go Bryanta i jednocześnie nowym liderem zespołu po jego odejściu na emeryturę. W końcu wszyscy kluczowi gracze Lakers są już po 30-stce, a Anthony ma przecież niespełna 27 lat. Jednak takie przemeblowania w trakcie sezonu właściwie równałoby się (z dużym prawdopodobieństwem) z rezygnacją z walki o 3-peat.

A Ron Artest i tak ma nadzieję, że Melo skończy w Nowym Jorku. Knicks chcą z kolei szybkiego wyjaśnienia sprawy, bowiem żyjąc w nieustannym stresie o swoje pozycje w drużynie, wygrali tylko 4 z ostatnich 12 meczów.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×