Michał Fałkowski: Gdzieś czytałem pana wypowiedź, w której stwierdził pan, że budujecie w 80 procentach polski zespół. To ze względu na limity?
Janusz Jasiński: Powiem tak, ilościowo to będzie zdecydowana przewaga zawodników polskich, ale jakościowo nie do końca. Obecnie niestety jest tak, że za polski paszport musimy zapłacić prawie podwójnie w stosunku do ceny za koszykarza zagranicznego o podobnym potencjale. I to jest duży problem. Tym bardziej, że nam zależy na posiadaniu takich koszykarzy, którzy grając w Eurolidze np. w roli rezerwowych, nie będą obniżali poziomu gry.
Ogółem więc chcemy zbudować zespół w dużej mierze z Polaków, czy to tych nowych czy to tych, do których mamy sentyment, bo grają z nami od pewnego czasu, ale będziemy mieć również znaczące wzmocnienia spoza Polski. Niemniej jednak my, kładąc na stole takie pieniądze, jakie możemy położyć, nadal jesteśmy kopciuszkiem w Eurolidze, więc musimy od razu trafić z transferami. Chcielibyśmy jednak wykorzystać nasze miejsce wśród 24 najlepszych ekip w Europie, by agenci traktowali nas nie jako przyczółek do zarabiania pieniędzy ale miejsce, gdzie można wypromować produkt. Chcemy powielić to, co zrobiliśmy z Walterem Hodgem, Dejanem Borovnjakiem czy Oliverem Steviciem, czyli dogadać się z agentami, by pomogli ściągnąć do nas ciekawych zawodników, przy założeniu, że gdy ci się wybiją, pójdą grać do lepszych lig za większe pieniądze. Dzisiaj cała wspomniana trójka będzie zarabiała dwa lub trzy razy więcej niż to było w Zielonej Górze. Nie jesteśmy w stanie płacić tyle, co kluby tureckie, rosyjskie, ale możemy być trampoliną dla koszykarzy.
Obecnie w kadrze Stelmetu jest pięciu Polaków gotowych do gry na wysokim poziomie. Ilu jeszcze rodzimych graczy zamierzacie zatrudnić?
- Minimalnie jednego, a maksymalnie dwóch. Ale mówimy w tym przypadku o bardzo wysokiej półce, czyli koszykarzach, którzy grali już zagranicą lub w rozgrywkach międzynarodowych.
Przemysław Zamojski, Filip Dylewicz, Thomas Kelati...?
- Nic nie dementuję, ale jednocześnie nie zaprzeczam. Mogę powiedzieć tylko tyle, że nam zależy na koszykarzach gotowych do grania w Eurolidze. Koszykarzach, którzy, gdy otrzymają swoje minuty na parkiecie w tych rozgrywkach, będą wiedzieli co mają grać i nie będzie dla nich istotne jakiego rywala mają przeciwko sobie.
Stelmet to jedyny zespół w Tauron Basket Lidze, który nie musiał martwić się o wypełnienie limitów Polakami. Czy to oznacza, że zaczęliście rozglądać się już za koszykarzami zagranicznymi?
- Dokładnie tak jest. Nawet obecnie mogę powiedzieć, że czekamy już na konkretne odpowiedzi kilku zawodników. Dlatego do pewnego momentu braliśmy pod uwagę tylko koszykarzy polskich, ale od pewnego momentu przeczesujemy również rynek zagranicznych, bo za te same pieniądze możemy mieć zawodników albo z większym doświadczeniem, albo po prostu o lepszych umiejętnościach. Zawodników gwarantujących większe bezpieczeństwo dla klubu. Niemniej jednak ja zawsze staram się pamiętać o tym, że o sile klubów z Hiszpanii stanowią Hiszpanie, a greckich - Grecy, dlatego bardzo bliską mojemu sercu jest polityka, wedle której w Stelmecie mogłaby grać np. połowa reprezentacji Polski. Oczywiście, obecnie jest to zadanie bardzo trudne do wykonania, ale na pewno część tej kadry jednak w Stelmecie jest lub będzie.
Nie ma pan wrażenia, że im jesteście dłużej w ekstraklasie, tym mniej błędów, w kontekście zatrudniania zawodników z zagranicy, popełniacie? W zeszłym sezonie rozstaliście się tylko z Robem Jonesem. To jest pokłosie tego, że z roku na rok po prostu dysponujecie większymi nakładami finansowymi?
- Niech pan sobie wyobrazi taką sytuację: wchodzi pan do towarzystwa i jest pan sam. Dodatkowo, to towarzystwo się zna, pali cygara, pije drogie alkohole, a pan stoi sam gdzieś tam w kącie i szuka sobie zydelka. I tak my wyglądaliśmy trzy lata temu. Musieliśmy wówczas znaleźć kogoś, kto weźmie nas za rękę i wprowadzi do tego towarzystwa. I takiego kogoś znaleźliśmy w postaci jednej z agencji amerykańskich, lecz była to transakcja wiązana. Oni dali nam kilku ciekawych koszykarzy, a my pomogliśmy im wrócić na rynek polski. I to jest w biznesie najważniejsze - by dwie strony umiały sobie zaufać, a nie by myślały o tym czy już ten mój partner mnie oszukał, czy jeszcze nie i może zrobi to jutro. My na kilku agentach się sparzyliśmy i już z nimi nie współpracujemy. Bo dla mnie agent, który jest wynajmowany przez klub i przez ten klub jest opłacany, a także działa w interesie tego klubu, to jest to kompletne niezrozumienie rzeczy. Agent ma przede wszystkim działać w interesie rozwoju zawodnika. Dobry przykład to Rosa Radom, która stopniowo buduje sobie swój koszykarski byt, ale ich błędem w zeszłym roku było to, że związali się z niewłaściwym człowiekiem.
Dostrzegam nieścisłość. Mówi pan, że czymś złym jest wynajmowanie agenta przez klub, ale sam pan powiedział, że gdyby nie amerykańska agencja, z którą się związaliście, nie weszlibyście na salony...
- Tak, związaliśmy, ale na warunkach partnerskich. Kilku zawodników, których udało nam się sprowadzić do Polski w zeszłym sezonie, nie było poprzez tę agencję, ale poprzez inne osoby. Na przykład postać Olivera Stevicia. On nie był "w stajni" pana Tarka Khraisa, ale właśnie m.in. przez niego był polecony do naszego klubu, gdyż pan Khrais znał tego zawodnika, znał naszego trenera, nasz klub i wiedział, że on będzie tutaj pasował. Przecież jako agent innych koszykarzy mógłby zaproponować nam swoich graczy. I to nawet takich, których my moglibyśmy ocenić jako przydatnych do zespołu. Tego jednak nie zrobił a zamiast tego polecił bardzo dobrego, nieswojego koszykarza, bo wiedział, że będzie pasował do naszej ekipy. I nie miał w tym żadnego interesu.
Druga sprawa - my chcielibyśmy pracować z ludźmi, z którymi da się rozmawiać. Jeśli popełnimy błąd, bo błędy też trzeba popełniać, żeby w dalszej perspektywie mieć progres, i sprowadzimy do drużyny koszykarza, który nie będzie jednak funkcjonował, to chcielibyśmy móc usiąść do stołu z nim i jego agentem i zrobić wszystko, by działać w interesie tego gracza. A nie np. na siłę trzymać go w zespole i słuchać tylko przytyk, że zawodnik gra za mało, że trener ma na niego za mało zagrywek.
W koszykarskiej Europie jest zwyczaj, że agentom płaci klub i jest to kwota 10 procent od sumy kontraktu. Innymi słowy, jeśli zawodnik otrzymuje kontrakt 100 tysięcy złotych w skali roku, to klub tak naprawdę ponosi koszta 110 tysięcy. Pan nie godzi się na takie działanie jak rozumiem?
- Niech pan sobie wyobrazi sytuację, w której w sądzie broni pana prawnik, ale ten prawnik jednocześnie broni także drugiej strony, a wszystko to dzieje się za pana pieniądze. Myślę, że gdyby zawodnicy mieli wyciągnąć z własnej kieszenie pewną sumę pieniędzy, to wówczas dwa razy zastanowiliby się czy ten agent jest im potrzebny. Czasami dochodzi do kuriozalnych sytuacji, gdy my negocjujemy z zawodnikiem, ustalamy szczegóły, finalizujemy kontrakt, a na koniec przychodzi do nas faktura od agenta tylko dlatego, że zawodnik jest w danej agencji. Twierdzę, że gdyby sam koszykarz miał utrzymywać swojego agenta, to na pewno zastanowiłby się i doszedł do wniosku, że sam może załatwić wszystkie detale z klubem.
Czyli pan preferowałby podpisywanie kontraktów z zawodnikami bez udziału agentów?
- Ja uważam, że każdy zawodnik mógłby, przy podpisywaniu umowy, wynająć sobie po prostu prawnika, który pomógłby mu zrozumieć wszystkie szczegóły umowy. Podpisanie kontraktu przez prawnika, nawet według najwyższych stawek godzinowych, nie będzie kosztowało więcej niż 1000 złotych. Oczywiście, w kontaktach międzynarodowych agent jest potrzebny, ale u nas, na naszym, nazwijmy to, podwórku płacenie agentom jest przesadą i wydawaniem czyichś ciężko zarobionych pieniędzy nie na sport, ale na sprawy ze sportem związane. I znowu wracamy do tego, że w klubach za mało pieniędzy wydawanych jest tylko na sport, tylko na zawodników, a za dużo jest przeżeranych z jakichś dziwnych powodów, ze względu na jakieś regulacje czy rzeczy okołosportowe.
Dlaczego Quinton Hosley tak długo nie podpisuje nowego kontraktu z klubem?
- Nikt nie zdaje sobie sprawy jak ciężko było sprowadzić Quinton Hosley’a do Polski. I nie chodziło o pieniądze, ale też o inne sprawy. Niektórzy zawodnicy odrzucają Polskę np. ze względu na hale sportowe i nawet nie chodzi o pojemność, ale o to, że część z nich to relikty z dawnych czasów, a warunki w nich panujące urągają godności człowieka. Nie może być tak, że kilka tysięcy ludzi nie może się załatwić w ciągu 10 minut przerwy, bo na obiekcie jest jedna toaleta. Weryfikacja hal sportowych uważam jest konieczna, bo nie może być również tak, że zimą w szatniach zawodnicy marzną, gdy przebierają się przed albo po meczu. To drobne rzeczy, ale to właśnie one czasem powodują, że zawodnicy nie chcą grać w naszej lidze.
Odbiegł pan od tematu - jak mocno zaangażowany jest klub, by Hosley został w Zielonej Górze? Ostatnio czytałem wywiad z panem, w którym stwierdził pan, że w momencie jego ukazania Hosley może być waszym graczem. To było kilka dni temu...
- Rzeczywiście, Quinton nadal nie jest graczem klubu. Cóż, jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi głównie o pieniądze, ale przyznam szczerze, że Quinton nie jest dla nas jedyną opcją. U nas w Zielonej Górze kibic koszykówki jest jednocześnie kibicem żużla i z tego powodu może się trochę martwić, bo w żużlu jak nie podpiszesz jednego z kilkunastu najlepszych zawodników, to zgarnia ci go konkurencja. A rynek koszykówki jest przecież inny, jest ogromny, otwarty. Brutalnie można powiedzieć, że Quintów Hosley’ów jest na świecie wielu i jak sam Quinton, choć bardzo chcielibyśmy by u nas został, zdecyduje się wybrać inny klub to nie będziemy rozpaczać. Rok temu w Zielonej Górze nikt nie znał Dejana Borovnjaka, nikt nie wiedział kto to jest Oliver Stević. Dopiero później się dowiedział, a po kilku miesiącach pokochał.
My w Zielonej Górze mamy jeszcze do wykonania bardzo dużo pracy pod względem edukacyjnym. Musimy wytłumaczyć naszym kibicom, że przez trzy ostatnie lata tak mocno szliśmy do góry, że nie bylibyśmy w stanie wygrać mistrzostwa z tymi polskimi graczami, z którymi zaczynaliśmy naszą przygodę w ekstraklasie. I to nie jest to, że my nie lubimy Jakuba Dłoniaka. Wręcz przeciwnie, to świetny chłopak, ale jednak nie pasował do naszego systemu, choć w innym systemie sprawdził się doskonale. To też jest mój problem, bo łatwo zaprzyjaźniam się z wszystkimi zawodnikami, a czasami trzeba się rozstać i to jest bolesne. Tak jak to było teraz w przypadku Tomasza Jankowskiego. I choć kibice tego nie rozumieją, my w klubie wiemy, że żeby się nadal rozwijać, czasami musimy podjąć trudne decyzje.