Michał Fałkowski: Znasz swoje statystyki z meczu?
Seid Hajrić: Nie.
Przed chwilą wygraliście ze Śląskiem Wrocław. Naprawdę nie patrzyłeś w statystyki?
- Nie miałem czasu, nadal przeżywam emocje z tego meczu. Poza tym, ja nigdy nie patrzę na statystyki zaraz po ostatniej syrenie. Robię to później, jak sobie siadam wygodnie w mieszkaniu, włączam komputer i wtedy, na spokojnie patrzę sobie jak to wszystko się ułożyło.
Mówisz o emocjach. Jakie to uczucie znowu móc pokonać ekipę Śląska Wrocław w jego własnej hali?
- Powiem tak: chciałbym, żeby każdy kibic chociaż raz mógł stać się profesjonalnym koszykarzem, by doświadczyć czegoś takiego. Naprawdę nie umiem tego opisać słowami. To jest po prostu niesamowite. Ja pamiętam, że po raz pierwszy zagrałem ze Śląskiem jak miałem 21, może 22 lata, a we Wrocławiu grali jeszcze Maciej Zieliński czy Dominik Tomczyk. Wtedy jak wychodziłem na parkiet to jako młody koszykarz miałem takie wrażenie, jakby było już 20 punktów w plecy. Teraz odbieram to inaczej, nieco spokojniej, ale mimo wszystko emocje są wielkie.
[b]
Atmosfera dawnych lat wróciła?[/b]
- Myślę, że tylko do pewnego stopnia. Ale najważniejsze, że wróciła, a z każdym meczem będzie coraz goręcej.
Myślisz, że obecny Śląsk Wrocław może nawiązać do tego, który rywalizował na parkietach polskiej ekstraklasy kilka lat temu? Nie pytam o ten sprzed nastu lat, ale o ten, który ty pamiętasz...
- Ciężkie pytanie, ale myślę, że tamten miał jednak więcej gwiazd. Obecny Śląsk to jednak niebezpieczna drużyna i przeciwnik groźny dla każdego. Trochę są podobni do nas - młodzi, ambitni, też mają charakter, aczkolwiek dzisiaj to my pokazaliśmy większe zaangażowanie i przede wszystkim graliśmy bardzo skutecznie w obronie.
Ograniczyliście Roberta Skibniewskiego, który jest mózgiem zespołu...
- Tak, wiedzieliśmy o tym, że to będzie kluczowe. Dlatego kiedy tylko Skibniewski zaczynał grać pick and roll, od razu niski gracz dostawał pomoc od wysokiego, który wychodził wysoko do rywala i uniemożliwiał mu rzut albo dobre podanie. Byliśmy bardzo skoncentrowani od samego początku, ale przyznam, że w jednym momencie zrobiło się gorąco. Prowadziliśmy jakoś 15 punktami, za chwilę nawet 18, a po kilku nieudanych akcjach wrocławianie zbliżyli się na dziewięć-dziesięć. Wówczas było nerwowo, ale na szczęście opanowaliśmy sytuację.
Inauguracja wypadła okazale, zaczęliście ligę od zwycięstwa, Śląsk został pokonany. Jakaś lampka wina by się przydała?
- Nie, nie, teraz na to nie ma czasu. Ale dzięki temu zwycięstwu teraz mogę wracać do Włocławka autokarem nawet ze dwa dni. Po każdej porażce podróż dłuży się wszystkim niemiłosiernie, ale teraz? Teraz dystans nie miałby żadnego znaczenia (śmiech).
To na koniec powiem ci jakie miałeś statystyki - osiem punktów, 10 zbiórek.
- O, naprawdę? Tyle zbiórek?
Nie liczyłeś?
- Nie. W trakcie meczu staram się skupiać na tym - i to rzeczywiście czasami liczę - ile punktów rzucił mi mój przeciwnik. Bardzo mocno angażuję się w obronie jeden na jednego, bo nie chcę by mój rywal zrobił nam jakąś głupotę (śmiech). Ale swoich punktów czy zbiórek nie liczę. Zatem 10? To naprawdę fajnie, zawsze wolałem zbierać, niż punktować.
Przy okazji, to twoje pierwsze zwycięstwo odkąd zostałeś kapitanem Anwilu. Myślisz, że dałeś zespołowi tę energię, którą oczekują od kapitana?
- Trzeba zapytać innych, ale ja bardzo cieszę się z tego, że zostałem wybrany kapitanem. Nigdy nawet nie marzyłem o tym, że tak będzie. To spore wyróżnienie, ale to przecież nie jest tak, że ja jestem jakiś wielki kapitan i teraz nikt nie może się odezwać w szatni. Ja mam tylko opaskę, ale w zespole każdy może być kapitanem, choć przyznam szczerze, że naprawdę czuję się teraz wyjątkowo. Jestem we Włocławku siedem lat i - co tu dużo mówić - pokochałem to miasto, pokochałem ten klub. W każdym dokumencie mam napisane, że mieszkam we Włocławku, że jestem Polakiem.
I mam serce w barwach klubu?
- A jak! Nikt nigdy nie powie mi, że w sercu nie jestem włocławianinem!