WP SportoweFakty: Ile razy w życiu usłyszałeś, że twoje warunki fizyczne eliminują cię z profesjonalnej gry w koszykówkę?
Robert Skibniewski: Ani razu, naprawdę. Owszem, pojawiały się opinię, że za chudy, za wolny, za mało atletyczny. I tak naprawdę zdarzają się one do dzisiaj, ale chyba tylko w kwestii stwierdzenia faktu. Sorry. Taki po prostu jestem, ot i tyle.
To nie jest paradoks, że słyszysz takie opinie od lat i od lat grasz w koszykówkę na najwyższym poziomie?
- No i właśnie dlatego koszykówka jest taka piękna, że można ukryć niedoskonałości. Myślę, że ci którzy tak mówią, sami zaspakajają tym swoje ego i leczą kompleksy. Wielokrotnie zdarzało się w koszykówce, że ktoś był świetnym atletą, ale nie umiał grać. Ja miałem to szczęście uczyć się od Rajmondsa Miglinieksa, który nigdy nie był demonem atletyzmu. Owszem, był silny, miał naturalną moc, wcześniej grał w hokeja, więc był krępej budowy, ale nie był tytanem i jedną wielką zbitką mięśni. Przede wszystkim grał głową i przez lata pokazywał, że biała jedynka potrafi.
[b]
Który trener powiedział ci jako pierwszy, że będziesz zawodowo grał w koszykówkę?[/b]
- Gdy przeniosłem się z Bielawy do Wrocławia, tamtejszy trener kadetów podziękował mi po jednym treningu argumentując, że nie umiem… stawiać zasłon. Wówczas jednak inny szkoleniowiec, trener Jarosław Pytkowski, który prowadził juniorów starszych, zaproponował mi wspólne treningi. To taki paradoks, że nie dostałem się do zespołu swojego rocznika, a mogłem trenować z chłopakami starszymi o dwa-trzy-cztery lata. Niektórzy z nich ocierali się o pierwszą drużynę Śląska, jak Sebastian Zwolak czy Radek Myszka. Z tą ekipą, w młodszym roczniku, zdobyliśmy zresztą mistrzostwo Polski juniorów starszych, które obserwował trener Andrej Urlep. I wówczas powiedział mi, że chętnie widziałby mnie na treningach w pierwszym zespole.
To był ten moment, gdy uwierzyłeś, że będziesz zawodowym graczem?
- Takich momentów było wiele. Koszykówkę we mnie zaszczepił brat, gdy razem oglądaliśmy TVP2 i słynne "Hej, hej, tu NBA!" Włodzimierza Szaranowicza i Ryszarda Łabędzia. Grałem w rodzinnej Bielawie, gdy postanowiłem, że chcę chodzić do szkoły SMS w Warce. Niestety, nie zostałem przyjęty. Na szczęście, trener Grzegorz Krzak organizował wówczas we Wrocławiu na Psim Polu klasę koszykarską przy Lotniczych Zakładach Naukowych. Dostałem się. Rodzice mnie puścili i wtedy pomyślałem, że chciałbym grać zawodowo. Co ciekawe, pamiętam pierwszy swój rzut do kosza, wiesz? Miałem kilka lat, byłem w zerówce. Rzucałem z lewej strony na wysokości linii osobistych, jedną ręką spod klatki piersiowej. Trafiłem w obręcz.
Dobre i tyle. Miałeś szczęście, że jako młody junior wchodzący do poważnej koszykówki trafiłeś na Andreja Urlepa.
- Andrejowi Urlepowi polska koszykówka zawdzięcza bardzo, bardzo dużo. To on wprowadził model treningowy, systemy gry w obronie, ataku, w których wszyscy zawodnicy mieli chodzić jak po sznurku, tak jak on ustalił. Zawodnicy często nawet nie wiedzieli po co zachowują się tak w danej sytuacji, ale robili to, co chciał. Wygrywał mistrzostwa Polski, więc działało. Oczy na koszykówkę otworzył mi jednak inny trener.
Kto taki?
- Saso Filipovski w PGE Turowie Zgorzelec.
Filipovski? Przecież u niego grywałeś tylko epizody…
- A jednak. Słoweniec jako pierwszy powiedział mi, że nie musimy wszyscy zachowywać się jak roboty, że koszykówka to gra dla ludzi inteligentnych, że kreatywność jest pożądana, a właściwie wymagana. Oczywiście wszystko w ramach wcześniej ustalonych założeń taktycznych. Bardzo podobny w tej kwestii był również Włoch Piero Bucchi, mimo krótkiego epizodu w Śląsku. U Urlepa przeważnie koszykarz miał tylko jedną opcję gry i musiał ją wykonać. U Filipovskiego miał kilka i mógł sam kreować grę. Przez cały rok u Saso patrzyłem, uczyłem się i zdawałem sobie sprawę z własnych umiejętności, ograniczeń i zrozumiałem jedną ważną rzecz: że nieważne co bym robił, bez odpowiednich kolegów na parkiecie dużo nie osiągnę.
[b]
Logiczne. Można w ogóle stwierdzić któremu trenerowi zawdzięczasz więcej?[/b]
- Obydwóm bardzo dużo. Andrej Urlep wprowadził profesjonalizm przez duże "P", pokazał jak to wszystko ma działać, jaka powinna być infrastruktura, jaka odnowa, jaki scouting. Świetny trener od pracy u podstaw. Natomiast Saso Filipovski pokazywał, że każdy z nas jest innym charakterem i każdy reaguje inaczej na te same rzeczy.
To fenomen, że tak ciepło mówisz o trenerze, u którego nie grałeś.
- Myślę, że to rzeczywiście jest niespotykane.
Jaki jest trener Igor Milicić? Wydaje się, że twój obecny szkoleniowiec preferuje bardzo poukładaną grę.
- Rzeczywiście, treningi i gra naszego zespołu są bardzo dobrze zorganizowane, bo i trener jest taką osobą. Trzeba pamiętać, że trener, jak i cały zespół, jest rozliczany i oceniany głównie ze względu na wyniki. A my te mamy na chwilę obecną bardzo dobre, więc innymi słowy: nasza praca przynosi efekty. Pomysł trenera, nasze wykonanie i jesteśmy w czołówce ligi. Ponadto, trzeba też jasno powiedzieć: mało który trener, obejmując tak wymagającą i trudną posadę jaką jest fotel pierwszego trenera w Anwilu Włocławek, zdecydowałby się na zatrudnienie dwóch polskich jedynek. Tymczasem coach Milicić dokonał takiej decyzji, pokazał, że ma jaja, charakter i myślę, że obecnie nikt nie żałuje tego ruchu. Zarówno trener, ja, Kamil, jak i kibice z Włocławka.
[nextpage] Podróżowałeś trochę po świecie. W którym klubie - poza Śląskiem Wrocław - czułeś się najlepiej?
- Na przykład w Polpaku Świecie. To był mój pierwszy wyjazd z ukochanego Wrocławia, w którym miałem już mieszkanie i zacząłem spotykać się z obecną żoną. Wówczas chciałem spróbować czegoś nowego, zdobyć dodatkowe doświadczenie, mieć porównanie. Słowem - inwestowałem w siebie. Do dziś w Grudziądzu mam super znajomych. Poza tym, był także wspaniały rok spędzony w Polpharmie Starogard Gdański, do której dołączyłem już w trakcie sezonu po nieudanym epizodzie we Włocławku. Polpharma przyjęła mnie bardzo ciepło, a trener Paweł Turkiewicz, który mnie sprowadził, uwierzył mi, zaufał, dał grać, a przede wszystkim - świetnie dobrał zespół pod względem charakterologicznym, z czego czerpał później Zoran Sretenović.
Grywaliście wszyscy w Call of Duty. Opowiesz o tym?
- No tak. Mieliśmy tak dobrze dobrane grono ludzi, że po treningach każdy z nas szedł do domu, brał słuchawki na głowę, pad w ręce, włączał Call of Duty i graliśmy razem ze sobą godzinami. Właściwie wszyscy zawodnicy, no może jedyny Kamil Chanas był wyjątkiem, bo miał PlayStation, a my graliśmy na X-Boxie. U Hasana za to po meczach graliśmy w Guitar Hero. Takie zżycie jest bardzo pożądane, ale tylko pod warunkiem, że nie jest sztucznie wykreowane przez kogoś. To musi dziać się samoistnie. U nas działało, dzięki temu wygraliśmy Puchar Polski.
[b]
Dlaczego nie wyszło ci we Włocławku za pierwszym razem?[/b]
- Zadzwonił telefon od agenta, który powiedział mi: jest opcja z Anwilu, grają w ULEB Cup, chcą cię na drugą jedynkę, pierwszą będzie D.J. Thompson. Powiedziałem sobie: super sprawa, dobry klub, wysokie cele, do tego puchary. Zrobiłem jednak jeden błąd: sam sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do trenera Igora Griszczuka. I choć szkoleniowiec wszystko potwierdził, to jednak rozmowa nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Odebrałem jednak ważną lekcję z tej sytuacji: gdy wiesz, że ktoś cię chcę, czekaj. I rzeczywiście, np. gdy Saso Filipovski mnie chciał to sam zadzwonił i choć nie obiecywał nic, a wymagał wiele, nastawienie było zupełnie inne.
Szybko pożegnałeś się z Anwilem.
- Nie czytałem w myślach trenera Igora Griszczuka. On chciał koniecznie w lewo, bo tak wynikało z taktyki, a ja widziałem, że tam nie ma miejsca, więc kierowałem piłkę w prawo i… już nie było po myśli coacha. Nigdy nie odnajdywałem się w takiej grze. Myślę, że duża część zawodników czuje się pewniej gdy czuje zaufanie trenera i ma możliwość kilku opcji wyboru w danym systemie.
Myślałeś o tamtej sytuacji, gdy odezwał się trener Igor Milicić?
- Tak. Ale też była inna sprawa. Trener Milicić zadzwonił, przedstawił konkretny plan, wizję gry, było zupełnie inaczej. A ja też chciałem przyjść tutaj i zamknąć pewien rozdział. Co prawda nigdy nie można wejść do tej samej rzeki i to prawda, bo nie tylko nowy trener jest we Włocławku, ale nowy skład graczy, a także nowy prezes, niemniej jednak czułem, że warto sobie dać jeszcze jedną szansę. Dodatkowo, dobrze określił to Fiodor Dmitriew w jakimś wywiadzie. Po tak słabym ostatnim sezonie Anwilu nie mogło być już gorzej. A ludzie, którzy spotkali się we Włocławku, właściwie wszyscy, bo nie tylko zawodnicy, ale również trener czy prezes, mają coś do udowodnienia. I na razie to wszystko działa, jak należy.
Do Włocławka mogłeś wrócić już wcześniej, prawda?
- Tak. Po tamtym sezonie, w którym odszedłem do Polpharmy Starogard Gdański, trener Emir Mutapcić chciał, abym przyszedł do jego zespołu. Uraz psychiczny był jednak świeży, więc podziękowałem. I odmówiłem także przed rokiem, gdy chciał mnie Mariusz Niedbalski, a także w trakcie sezonu, gdy dzwonił Arkadiusz Lewandowski. Śmieszną sytuacją miałem również, gdy Przemysław Koelner reaktywował Śląsk Wrocław i w mieście wybuchła wewnętrzna wojna o to, który Śląsk jest tym prawdziwym. Ja miałem wówczas ofertę z Włocławka i ludzie z Wrocławia mówili mi, żebym lepiej poszedł na Kujawy, aniżeli podpisał z tym "nieprawdziwym" Śląskiem.
Jesteś jednym z niewielu Polaków docenianych zagranicą.
- Do Czech przeniosłem się gdy Śląsk Waldemara Siemińskiego zbankrutował. Wówczas Prostejov zmienił trenera który mnie kojarzył, zadzwonił agent Mateusz Jodłowski i znalazłem się w Czechach, gdzie spędziłem kilkanaście miłych miesięcy. Tymczasem na Słowacji, w której grałem przez trzy miesiące po zwolnieniu z AZSu Koszalin, zdobyłem mistrzostwo kraju. To był jakoś luty-marzec, gdy główny sponsor uznał, że chce złota, wyłożył pieniądze i wówczas w zespole poza mną pojawili się tacy gracze jak Alando Tucker, Marlon Garnett, Martin Rancik, a trenerem był Aramis Naglić, Chorwat, który grał z Chorwacją na olimpiadzie.
Mistrzostwo na Słowacji, medale ze Śląskiem, Puchar Polski z Polpharmą. Który z tych sukcesów wspominasz najlepiej?
- Każdy medal, który wywalczyłem w mniejszym bądź większym stopniu ma dla mnie bardzo szczególne znaczenie i wartość. Jednocześnie ja to jednak jestem trochę taki mały filozof, bo bardziej od medali czy pucharów… Bardziej cenię sobie sytuacje, w których po prostu dałem radę. Na przykład ta Słowacja. Krótki okres czasu, zero zgrania, nowe transfery, nowi zawodnicy i bardzo duże wymagania. Ale daliśmy radę. Albo to, jak grałem przez cały sezon w Polpharmie, gdzie udowodniłem, że mogę grać skutecznie, choć w Anwilu myśleli inaczej. Następnie dobry sezon w Śląsku u Miodraga Rajkovicia, choć rozgrywki zaczęliśmy od 0-4. Mówiło się jednak wówczas o mnie, że muszę być jedynym rozgrywającym i grać 30 minut, aby być skutecznym i dobrze współpracować w zespole. Tymczasem teraz we Włocławku pokazuję, że wcale tak nie jest i jestem z tego bardzo zadowolony.
Nie boisz się mówić głośno tego, co myślisz. Trenerzy nie mieli z tobą łatwo.
- Nie zgadzam się. Jak ktoś wymaga ode mnie szczerości, to jestem szczery. Bo jaki jest sens nieszczerej rozmowy? Na pewno jedni z tego korzystali, a inni nie, ale tych drugich jest zdecydowanie mniej. Jasne, że bardziej wolałem trenerów elastycznych, którzy pozwalali mi być po prostu sobą. To u nich grało mi się najlepiej. Mam na myśli Pawła Turkiewicza, Zorana Sretenovicia, Miodraga Rajkovicia, Teo Cizmicia, Saso Filipovskiego czy Mike’a Taylora.
Jeśli trener i rozgrywający nie rozumieją się i nie nadają na takich samych falach to wówczas gra zespołu nie ma prawa się rozwijać?
- Prędzej czy później i tak wszystko skończy się źle. Tak przynajmniej wynika z mojego doświadczenia.
Żałujesz jeszcze, że w zeszłym sezonie nie pozwolono ci zakończyć sezonu w Śląsku Wrocław? W Śląsku, w którym chciałeś zakończyć karierę?
-Taka praca. Do Wrocławia przyjechałem aby zostać już w nim do końca, bo w lidze brakuje postaci, które grają w klubach, z którymi się utożsamiają. Ja chciałem być takim kimś i liczyłem, że zakończę karierę właśnie w taki sposób. Cóż, życie zweryfikowało moje plany. Teraz dzięki temu jestem w klubie, w którym razem z rodziną czujemy się dobrze. Jesteśmy w czołówce ligi, mamy szansę na naprawdę dobry wynik, a w pierwszej rundzie zrobiliśmy bilans 12:4, czyli rezultat, który przed sezonem każdy z nas wziąłby w ciemno. Nie mam więc czego żałować.