WP SportoweFakty: Pomimo dość młodego wieku, masz bardzo bogate CV. Grałeś już w kadrze swojego kraju, występowałeś na EuroBaskecie, jako junior masz dwa złota mistrzostw Europy. Który z momentów twojej kariery jest dla ciebie najbardziej szczególny?
Danilo Andjusić: Takich momentów było wiele, jak na mój wiek. Najbardziej noszę w pamięci jednak tę chwilę, gdy po raz pierwszy dostałem telefon z seniorskiej reprezentacji Serbii. Tak jak powiedziałeś, jako junior z kadrą U-16 i U-18 zdobywałem złote medale mistrzostw Europy, ale tak naprawdę dla seniorskiej koszykówki to nic nie znaczy. Zaczynasz jakby od nowa. Zawsze chciałem reprezentować Serbię na najwyższym szczeblu i gdy usłyszałem hymn mojego kraju na EuroBaskecie w Słowenii, wzruszenie było wielkie.
Dokładnie pamiętasz ten dzień, gdy dowiedziałeś się o powołaniu?
- Tak jakby to było wczoraj. Latem przygotowywałem się do nowego sezonu indywidualnie i wiedziałem, że o 12 ma być konferencja prasowa, na której coach Dusan Ivković poda nazwiska szerokiej kadry na kwalifikacje do EuroBasketu. Trochę liczyłem, że skoro będzie to większa, blisko 20-osobowa lista, to jednak znajdę się w tym szerokim gronie. I rzeczywiście. Byłem niesamowicie szczęśliwy.
[b]
Druga taka szczególna chwila musiała być, gdy już dowiedziałeś się, że jedziesz do Słowenii.[/b]
- Oczywiście. Trener brał każdego z nas na rozmowę osobno, kilku musiało odpaść. Na szczęście coach uznał, że zasługuję na grę. Jest też jeszcze inny szczególny moment mojej kariery, tym razem klubowej.
Zamieniam się w słuch.
- Debiut w Eurolidze w barwach Partizana Belgrad. Byłem wówczas 20-letnim zawodnikiem, gdy debiutowałem w meczu z Efesem Pilsen Stambuł w słynnej hali Pionir. Pamiętam, że kilka tysięcy fanów - gdy zwyczajowo wyszedłem na rozgrzewkę rzutową nieco ponad godzinę przed meczem - wstało, biło mi brawo i dopingowało. Bo hala już wtedy była pełna. Myślałem, że śnię, a marzenia się właśnie spełniały.
Gra w Partizanie Belgrad to dla kibica Partizanu wyjątkowa sprawa.
- Oj, tak! Urodziłem się w Belgradzie, więc gra dla tego klubu to szczególna sprawa. Tym bardziej, że wówczas Partizan był naprawdę silny i ciężko było się do niego dostać. Dwa lata przede mną drużyna wywalczyła miejsce w Final Four przy bardzo niskim budżecie i w klubie liczono, że uda się to powtórzyć. Dlatego gdy usłyszałem, że mogę trafić do Partizanu, zrobiłem wszystko, żeby właśnie tak się stało.
Jest jakaś szczególna przyczyna, dla której wybrałeś Partizan a nie Crvenę Zvezdę?
- Ciekawa sprawa, bo mój tata, który był zawodowym biegaczem na 100 metrów, walczył dla Crvenej Zvezdy, a później został dyrektorem tego klubu. Natomiast moja mama w Crvenej Zvezdzie grała w koszykówę... Kiedy byłem mały, tata zabierał mnie jednak na mecze Partizana, bo już wtedy ta drużyna grała w Eurolidze. I tak się zakochałem...
Wyobrażasz sobie grę dla Crvenej Zvezdy? Milan Gurović, niegdyś gracz Prokomu Trefla Sopot oraz Crvenej Zvezdy, której jednocześnie był fanem, podpisał kilka lat temu kontrakt w Partizanie i potem mówił, że to była jego największa pomyłka w karierze.
- Tak, pamiętam. On chyba nawet wytrzymał w Partizanie miesiąc czy kilka tygodni i odszedł. Cóż, ja mogę powiedzieć, że jako fan i były zawodnik Partizana, zawsze będę traktował oferty z tego klubu w pierwszej kolejności. Z Crveną Zvezdą byłaby więc ciężka sprawa... Raczej nie zdecydowałbym się związać z tym klubem. Dla mnie, jeśli grasz w klubie, którego jesteś fanem i masz w stosunku do tego klubu jakieś specjalnie odczucia, to raczej niemożliwe jest związanie z największym rywalem. Może jak będę starszy to zmienię spojrzenie, ale teraz nie ma takiej opcji.
Ogółem miałeś mocne wejście w dorosłą koszykówkę. Po Partizanie nadeszła propozycja z Virtusu Bolonia, a następnie trafiłeś na dwa lata do Hiszpanii.
- W Bolonii nie zostałem na dłużej, choć podpisałem wieloletni kontrakt, ze względu na problemy finansowe klubu. Potem związałem z hiszpańską ekipą Valladolid. Rywalizowaliśmy na samym końcu tabeli, ale dla mnie to był dobry sezon na przetarcie w najlepszej lidze Europy. Miałem dużo minut, dużą rolę, mogłem rywalizować z Realem Madryt, Barceloną, czyli tak, jakbym grał w Eurolidze. Pracowałem mocno na nowy kontrakt i po roku przeniosłem się do Bilbao. To już była naprawdę wysoka półka. W drużynie grały takie postaci, jak Alex Mumbru czy Raul Lopez. Powiedzieć, że wiele się od nich nauczyłem, to nic nie powiedzieć.
Z ekipą Basket Bilbao podpisałeś dwuletni kontrakt, ale nie wypełniłeś go do końca. Sportowo nie dałeś rady?
- To nie tak. Miałem określoną rolę - szóstego, siódmego zawodnika - z której wywiązywałem się dobrze. Nie tylko w mojej ocenie, ale również ocenie klubu oraz trenerów. I była w sztabie trenerskim idea, aby w kolejnych rozgrywkach zwiększyć moją rolę, gdyż drużynę miał opuścić Dairis Bertans. Klub był więc przygotowany na jego odejście, a ja miałem być tym, które wejdzie w buty po nim. Nie wiem dlaczego, ale pewnego dnia dowiedziałem się jednak, że Bertans zostaje. Wówczas, korzystając z tego, że kontrakt miałem 1+1, zrezygnowałem i wróciłem do Partizana. Zbiegło się to z moimi prywatnymi sprawami.
Mówisz o sprawach prywatnych - latem 2015 roku ożeniłeś się Ivaną Maksimović, srebrną medalistką Igrzysk Olimpijskich w Londynie w konkurencji karabinku małokalibrowego.
- Dokładanie tak.
[nextpage]W momencie, w którym podpisałeś kontrakt z Anwilem Włocławek, kibice klubu z Kujaw nie tylko sprawdzili twoje koszykarskie CV, ale również zwrócili uwagę na fakt, że jesteście sportowym małżeństwem. Można powiedzieć, że twoja żona automatycznie zyskała nowych fanów.
- Jestem bardzo dumny z tego, co ona robi i jakie odnosi sukcesy.
Z pewnością wszyscy pytają cię o żonę.
- Na każdym kroku! Taka informacja nie jest zbyt długo tajemnicą, więc pytają mnie o jej sukcesy, o jej karierę, o nasze małżeństwo. Ale rozmowa na jej temat nigdy mnie nie nudzi.
Twoja żona jest bardzo znana w Serbii?
- Odkąd zdobyła srebro - jest.
[b]
Pytam, bo w Londynie, w innej konkurencji strzelectwa srebro zdobyła Polka, Sylwia Bogacka. Mam wrażenie, że po czterech latach nie jest ona ani sławna, ani rozpoznawalna w szerszym kręgu kibiców.[/b]
- Serbowie kochają sport i kochają swoich zwycięzców. Dodatkowo, Ivana jest z Belgradu, tak samo jak ja, więc w naszym mieście ludzie po prostu nas znają, zaczepiają na ulicy, chcą chwilę pogadać, wziąć autograf... Cóż, wiedzieliśmy, że tak może być, gdy decydowaliśmy się na małżeństwo. Ja grałem w koszykarskiej kadrze kraju, ona wygrała dla Serbii srebro w Londynie. To nie mogło przejść niezauważone.
Czujecie się trochę jak celebryci?
- Czasami tak. Gdy zaczynaliśmy się spotykać, ukrywaliśmy przed światem tyle, ile mogliśmy. Staraliśmy się nie pokazywać publicznie, ale to tylko potęgowało zainteresowanie mediów i ludzi. Uznaliśmy więc, że po ślubie nie będziemy już tak robić. Staramy się więc zachowywać normalnie, choć czasami jest to po prostu męczące. Niemniej, podchodzimy do całej sytuacji ze zrozumieniem i doceniamy, że ludzie chcą pisać o naszych karierach i sukcesach. Kiedy więc ktoś szanuje to, co robimy, nie mamy problemu z kontaktem, wywiadami, rozmowami. Wiemy, że to część naszego życia.
Żona wybiera się do Rio de Janeiro walczyć o złoto. Będziesz z nią?
- Tak, zamierzam jej kibicować razem z naszymi braćmi. Będzie miała więc niezłe wsparcie! Ogólnie, staramy się wspierać siebie nawzajem w naszych karierach.
W domu rozmawiacie tylko o sporcie?
- Bez przesady! Ale fakt posiadania żony, która jest wybitnym sportowcem sprawia, że lepiej mnie rozumie. I ja ją lepiej rozumiem. Wiemy, ile wyrzeczeń kosztuje kariera sportowca. Ciągłe wyjazdy, nieobecności, ciągła presja, zwycięstwa, porażki, stres... Dobrze mieć wokół siebie kogoś, kto cię rozumie i wspiera.
Kto jest lepszy? Ty w jej dyscyplinie, czyli strzelectwie, czy ona w twojej, koszykówce?
- Zdecydowanie ona lepiej rzuca do kosza, niż ja trafiam w tarczę... Kiedyś próbowałem, ale to w ogóle nie mój rytm działania. W koszykówce wszystko dzieje się na szybko, pod wpływem chwili, mam setne sekundy na działanie, na reagowanie i muszę podejmować decyzję. Rzucam czy podaję? I po chwili musi być wykonane. Tymczasem w strzelectwie? Na przykład 40 strzałów oddajesz w ciągu 15 minut. Każdy strzał musi być przemyślany, jesteś w nieustannym wyciszeniu i koncentracji. Jesteś cierpliwy. Skupiasz myśli tylko na tym jednym małym punkciku na środku tarczy. A ten punkcik, za który możesz zdobyć maksa, czyli 10,9 punktu, ma średnicę... 1 milimetra.
[b]
Obręcz jest trochę większa, więc wróćmy do koszykówki. Latem podpisałeś kontrakt z Partizanem, ale tylko na sześć miesięcy, co ostatecznie umożliwiło ci kontrakt w Anwilu. Taki był plan - żeby odejść gdzieś do innego klubu?[/b]
- Tak, takie było moje życzenie. Partizan chciał, żebym wrócił do nich, ale w składzie było już kilku graczy na moją pozycję. Dlatego najpierw podpisaliśmy umowę na dwa miesiące, która później uległa przedłużeniu, gdyż współpraca układała się bardzo dobrze. Kilka dni przed nowym rokiem uznałem jednak, że chcę zmienić otoczenie. Padło na Anwil Włocławek.
Nie znałeś klubu, nie znałeś za bardzo zawodników, a także trenera.
- Personalnie rzeczywiście nie. Ale z informacji, które zebrałem, dowiedziałem się samych pozytywnych rzeczy o trenerze Igorze Miliciciu. Potem kilkukrotnie rozmawialiśmy z trenerem o naszej współpracy, o wizji gry i wszystko mi się zgadzało z tym, co wcześniej usłyszałem. Dodatkowo, znałem wcześniej Davida Jelinka z ligi hiszpańskiej i wiedziałem, że nie podpisałby kontraktu w klubie, który nie ma ambicji. I wreszcie - nazwę Anwil kojarzyłem od dawna. Pamiętam jak Anwil grał w europejskich pucharach, gdy byłem juniorem. Wiedziałem, że przychodzę do klubu z tradycjami i chęcią nawiązania do tych tradycji w niedalekiej przyszłości.
Podpisałeś kontrakt na pół roku z opcją przedłużenia o kolejny. Mówi się, że zostaniesz w przypadku gdy, klub zagra w przyszłym sezonie w Europie.
- Wiadomo, umowa jest z opcją przedłużenia, ale ja w ogóle o tym nie myślę. Koncentruję się teraz tylko na treningach, na meczach i na tym, aby jak najszybciej wkomponować się w zespół. Nic innego nie zaprząta moich myśli. Jestem we Włocławku od kilkunastu dni, ale przyznam - czuję się tutaj jak w domu. Klub funkcjonuje jak w zegarku, a moi koledzy z drużyny i trenerzy, a także cały Włocławek, przyjęli mnie tak, jak przyjmowaliby starego kumpla. I ja też mam wrażenie jakbym z tymi ludźmi znał się od dawna.
Rozmawiał Michał Fałkowski