Robię to co lubię - rozmowa z Markiem Miszczukiem, koszykarzem Sokołowa Znicza Jarosław

W 2007 roku Marek Miszczuk po przygodzie spędzonej na Węgrzech powrócił do Polski. Zdecydował się na podpisanie kontraktu z aspirującym do awansu do PLK - Sokołowem Zniczem Jarosław. Dzięki kapitalnej grze środkowego z Lublina drużyna znad Sanu awansowała po roku do najwyższej klasy rozgrywek, a sam koszykarz powrócił tym samym do ekstraligi.

Grzegorz Czech: Jesteś wychowankiem AZS-u Lublin. Czy mógłbyś zdradzić, kto miał na Ciebie największy wpływ w czasie, kiedy musiałeś podejmować zapewne wiele decyzji? Czy był ktoś szczególny, kto pomógł Ci w rozwijaniu talentu?

Marek Miszczuk: Grając w Lublinie miałem wielu trenerów i myślę, że każdy z nich w jakiś sposób miał wpływ na moją karierę. Ciężko jest mi jednoznacznie wskazać jedną osobę - nie chcę też nikogo pominąć, dlatego wstrzymam się od konkretnego wskazania.

W późniejszych latach twoja forma znacząco zaczęła zwyżkować, co zaowocowało podpisaniem kontraktu z Pekaesem Hoop Pruszków. Później jednak zostałeś wypożyczony do AZS-u Toruń. Niektórzy nawet pokusili się o stwierdzenie, że kariera Marka Miszczuka stanęła w miejscu. Jak ustosunkujesz się do tych stwierdzeń?

- Zespół z Pruszkowa miał w tym czasie ogromne aspiracje, grało tam wielu dobrych zawodników. Była to w tym czasie drużyna walcząca o mistrzostwo Polski, grająca również w pucharach. W pierwszym sezonie naprawdę wszystko było w miarę dobrze - w drugim zaś trafiłem na trenera z którym nie potrafiliśmy dojść do porozumienia. Stwierdziłem, że lepiej będzie grać w słabszej drużynie - pokazać się, niż oglądać mecze z ławki rezerwowej.

W toruńskim zespole pełniłeś rolę lidera i najlepszego strzelca - krótko mówiąc grałeś tak jak od ciebie wymagano?

- Zespół AZS-u Toruń w tym czasie przeżywał kłopoty finansowe. Grając w mieście Kopernika starałem się grać tak jak ode mnie wymagano i nie zważałem na kłopoty. Udało nam się wygrać parę spotkań, jednak o sukcesie końcowym nie można było mówić, gdyż musieliśmy opuścić szeregi ekstraklasy.

Występowałeś w swojej karierze w reprezentacji Polski, jak wspominasz ten epizod?

- Faktycznie miałem przygodę z reprezentacyjną koszykówką, jednak nie występowałem w jakichś większych zawodach, grałem w meczach towarzyskich. Nie możemy zapomnieć, że w tym czasie w kadrze Polski grali tacy zawodnicy jak: Tomczyk, Bacik, Wójcik, Zieliński, Jankowski - zawodnicy mający już renomę i młodym zawodnikom takim jak mi było się ciężko przebić do pierwszego zespołu, ponieważ trenerzy stawiali na znanych i sprawdzonych graczy. Pomimo tego jeździłem na zgrupowania kadry przez prawie 5. lat.

W kolejnych Twoich latach kariery występowałeś nieprzerwanie w najwyższych rozgrywkach koszykarskich w Polsce. Właśnie po sezonie spędzonym a AZS-e Koszalin postanowiłeś przenieść się na Węgry, pomimo bardzo dobrych statystyk. Co było powodem tej decyzji?

- Szczerze powiedziawszy nie miałem jakichś konkretnych propozycji z polskich klubów i zamiast siedzieć i wyczekiwać konkretnych ofert z naszej ligi postanowiłem spróbować swoich sił na Węgrzech, zwłaszcza, że pojawiła się dość dobra propozycja.

Sezon 2006/07 to właśnie wspomniana gra na Węgrzech w zespole KK Kft. Zalaegerszeg. Proszę powiedz jak wspominasz swoją przygodę za granicą?

- Liga węgierska jest liga specyficzną w której stawia się głównie na amerykańskich zawodników, którzy mają za zadanie zdobywać jak największą ilość punktów. Właśnie na graczach zza Oceanu opiera się siła drużyn - mi to nie za bardzo pasowało, ponieważ nie mogłem za bardzo znaleźć miejsca na boisku w tym zespole. Nie chciałem być tylko zawodnikiem statystującym na parkiecie czy stawiającym zasłony, chciałem mieć jakiś wkład w zwycięstwa i mieć zadania, które miałbym wykonywać.

Później pojawiła się oferta z Jarosławia. Zdecydowałeś się wrócić do Polski. A może ktoś miał na to wpływ?

- Była to pierwsza propozycja jaka pojawiła się po zakończeniu gry w węgierskim zespole. W związku z tym, że byłą to ciekawa oferta - z opcja awansu do ekstraklasy to zdecydowałem się ponownie zagrać w polskiej lidze. Na pewno duży wpływ na podpisanie kontraktu ze Zniczem miał Michał Sikora, który miał tu już podpisaną umowę i również za jego namową zdecydowałem się przyjść do Jarosławia. Tak jak wspomniałem była to ciekawa propozycja, a czas pokazał, że jednak podjąłem bardzo dobra decyzję.

Wróćmy jednak do Ciebie. Masz może jakieś osobiste marzenia związane z koszykarską przyszłością?

- Pomimo swojego wieku(31 przyp. red) jest jeszcze trochę przede mną. Na pewno mogę Ci powiedzieć, że nie mam wyznaczonego jednego konkretnego celu - chcę grać jak najlepiej w jak najlepszych zespołach. Wiadomo gra w lepszej drużynie to również nobilitacja dla zawodnika. Jak będzie - czas pokaże. Ja ze swojej strony mogę zapewnić kibiców, że ciężko pracuję i robię wszystko aby się nadal rozwijać.

Jak sądzisz, jakie cechy są najważniejsze w życiu sportowca? Co każdy młody człowiek powinien zrobić, by osiągnąć sukces?

- W sporcie, nie tylko w koszykówce na pewno potrzebne jest dużo szczęścia. Czasem trzeba znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiedniej porze i przede wszystkim wśród odpowiednich ludzi. Nie możemy też zapomnieć o talencie, podparty ciężką pracą.

Masz jakieś inne zainteresowania poza koszykówką? Jest coś takiego, czemu poświęcasz swój wolny czas?

- Ja głównie interesuję się sportem - różnymi dyscyplinami. Ale tak jak każdy młody człowiek lubię pójść do kina na dobry film, poczytać dobra książkę.

Wielu sportowców, szczególnie tych młodych nie potrafi radzić sobie z presją. Jak radzisz sobie z odpowiedzialnością i presją? Masz może jakąś szczególną receptę na taki stan?

- Szczerze Ci powiem, że jako młody zawodnik byłem bardziej odporny na sytuacje stresowe. Teraz, gdy są jakieś ważniejsze mecze potrafię się trochę podenerwować - czuje, że dopada mnie stres. Na pewno nie jest to takie napięcia jak wtedy kiedy rozpoczynałem karierę koszykarska, jednak czasami pojawia się niepokój.

Czy nie miałeś kiedykolwiek chwili zwątpienia? Może wydawało Ci się kiedyś, że wybór zostania koszykarzem nie był najlepszym rozwiązaniem?

- Myślę, że nie. Wiadomo każdy człowiek w swoim życiu ma jakieś tam chwile zwątpienia, jednak mi się to nie przytrafiło. Jestem bardzo zadowolony z tego co robię, na dodatek robię to co lubię.

Celem każdego sportowca są zwycięstwa. Jednak nie zawsze ta sztuka się udaje. Jak radzisz sobie z porażkami? Długo je rozpamiętujesz, czy raczej starasz się je jak najszybciej odrzucić w niepamięć?

- O porażkach staram się jak najszybciej zapomnieć, jednak wyciągam z nich wnioski. Staram się przeanalizować przegrany mecz - co się zrobiło w nim źle, co poszło nie tak. Jednak staram się nie rozpamiętywać tego co przykre - bo to nie ma sensu. Trzeba zapomnieć i starać się poprawić, aby nie ponowić błędów.

Co ma do zaoferowania ma Marek Miszczuk swoim fanom, co za każdym razem wnosi na parkiet? Jakie są Twoje najmocniejsze strony?

- Myślę, że to zależy od dyspozycji dnia, czasem zagram dobrze pod koszem, czasem siedzi mi rzut za trzy punkty. W głównej mierze jednak dany koszykarz musi się podporządkować wizji trenera. Ja staram się być zawodnikiem, który podoła zadaniom szkoleniowca i nie robię tragedii, gdzie dany trener nakazuje mi grać - a jak mi to wychodzi to pozostawiam ocenom indywidualnym trenerom oraz kibicom. W niektórych klubach nigdy nie grywałem na obwodzie, głównie miałem za zadanie dobrze zaprezentować się pod tablicami.

Czy w przyszłym sezonie nadal będziemy mogli oglądać Marka Miszczuka w ekipie znad Sanu?

- W tej chwili bardzo ciężko jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko jest uzależnione od tego jakie cele będą w przyszłym roku. Również nie możemy zapominać o finansach. Myślę, że to za wcześnie aby o tym w tym momencie mówić. W tej chwili skupiam się na najbliższych meczach. Chcemy ich jak najwięcej wygrać, aby zająć jak najwyższą lokatę. Musze jednak dodać, że w Jarosławiu czuję się bardzo dobrze i szczerze mówiąc mógłbym tu grać kolejny sezon, jednak wszystko zależy od włodarzy kluby i trenera.

Komentarze (0)