[b]
Patryk Pankowiak, WP SportoweFakty: Jak koszykówka znalazła się w pana życiu?[/b]
Raymond Cowels, zawodnik PGE Spójni Stargard:
Urodziłem się w Chicago, ale kiedy byłem jeszcze dzieckiem, przenieśliśmy się do Minnesoty. Kto wie, jakby potoczyło się moje życie, gdybyśmy tam zostali. Moi rodzice mieszkali w gorszej dzielnicy Chicago. Być może nie zostałbym zawodowym koszykarzem. Jestem wdzięczny, że wszystko potoczyło się w ten sposób.
Zaczynałem w wieku dziewięciu lat. Byłem wysoki, dobrze zbudowany, więc trenerzy zdecydowali nawet, żebym grał ze starszymi dziećmi. Uprawiałem wiele innych sportów, ale koszykówka zawsze była najbliższa mojemu sercu. Mając 13 lat oglądałem w akcji Kobego Bryanta, Kevina Garnetta i już wiedziałem, że chciałbym robić, to co oni.
Kevin Garnett, lider Minnesoty Timberwolves, zespołu z pana miasta. On był takim wzorem?
Uwielbiałem oglądać Kevina Garnetta i jego Timberwolves, ale moim idolem był Ray Allen. Był moim ulubionym zawodnikiem. Uwielbiałem sposób, w jaki gra. To, jak rzuca. Starałem się go naśladować. Robić, to co on. Oglądałem jego mecze nawet więcej, niż Minnesoty.
ZOBACZ WIDEO Cały świat żegna Kobego Bryanta. "Gdyby odciąć mu jedno z ramion, to wypłynęłaby z niego czerwono-czarna krew"
Wtedy chyba nie myślał pan jeszcze, że koszykówka to może być pana przyszła praca?
Nie planowałem tego, że dzięki koszykówce zacznę zarabiać. Zacząłem grać w koszykówkę, bo chciałem występować w NBA. To było jakby marzenie, które nadało mi pierwszy cel. Nie chodziło o pieniądze. Grałem dużo, bo byłem w tym dobry. Później w szkole średniej powiedzieli mi, że mogę pójść na uczelnię za darmo. To też było bardzo istotne.
Gra w koszykówkę miała zapewnić mi stypendium i byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy i dumny. Udało mi się dostać na studia. Zrozumiałem, że po skończeniu szkoły mogę kontynuować karierę. Wiesz, co mam na myśli? Robić to, co kochasz i przy tym zarabiać, nie ma nic lepszego.
Miał pan możliwość oglądać mecze Timberwolves na żywo?
Byłem może na kilku. I to dzięki moim rodzicom i trenerom, którzy kiedy byłem młodym chłopakiem zabrali mnie na ich spotkania. Większość meczów oglądałem jednak po prostu w telewizji.
Zrobiło to na panu wrażenie? Zainspirowało? Ta cała otoczka wokół meczu, a na parkiecie świetni zawodnicy.
To było dla mnie trudne, bo zawsze, kiedy oglądałem mecz na żywo, chciałem też brać w nim udział (śmiech). Automatycznie. Nie mogłem po prostu siedzieć z boku. Nieważne, kto grał i w jakich okolicznościach. Czy to był mecz NBA, mecz w szkole czy na dworze z kolegami. Chciałem być jego częścią. Zawsze.
Czytaj także: Michał Kolenda: Nie jestem w cieniu brata. Marzę o grze za granicą (wywiad)
To tak wybiegając trochę w przyszłość, chyba nie mógłby być pan trenerem (śmiech).
Nie wiadomo, co to będzie (śmiech). Jak na razie jestem przede wszystkim zawodnikiem, którzy kocha koszykówkę i wciąż musi się o niej mnóstwo nauczyć.
Jak wygląda pana współpraca z trenerami?
Miałem wielu trenerów, naprawdę różnych. Niektórzy mieli ciche usposobienie, niewiele mówili i po prostu pozwalali ci grać. Inni krzyczeli na ciebie, jak tylko zrobiłeś jeden niewłaściwy ruch, popełniłeś najmniejszy błąd. Ja uważam, że każdy musi się przystosować i to zrozumieć. Ja miałem to szczęście, że pracowałem z wieloma szkoleniowcami i od każdego starałem się czerpać, co najlepsze.
Pana aktualny trener, Jacek Winnicki jest znany żywiołowych reakcji przy linii bocznej.
Jest przede wszystkim bardzo dobrym trenerem. Ja mam trochę swoje zdanie na temat tego, kiedy trenerzy tak emocjonalnie podchodzą do swojej pracy. Uważam, że muszą naprawdę bardzo mocno kochać tę grę i chcą jak najlepiej dla zespołu. Zachowują się tak, bo bardzo im zależy.
Jeśli zawodnicy to zrozumieją, będzie im łatwiej pracować.
Latem wybrał pan ofertę Spójni Stargard. Nie licząc Dominica Artisa i Roberta Johnsona, którzy odeszli z ligi, jest pan trzecim najlepiej punktującym zawodnikiem (19,5).
Spójnia była dla mnie bardzo dobrym wyborem. Dziękuję trenerowi Kamilowi (Piechuckiemu przyp. red) za sprowadzenie mnie do zespołu. Początek sezonu nie był dla nas najlepszy i doszło do zmian. Teraz prowadzi nas trener Jacek Winnicki, a podstawą u niego jest to, żeby każdy dawał z siebie maksimum swoich możliwości i był nieustępliwy po obu stronach parkietu. Gra u niego dużo mi daje, bo czuje, że mi ufa. Tak, jak cała drużyna.
Koledzy podają mi piłkę, stawiają zasłony, kreują mi pozycje, a ja dzięki temu mogę pokazać, co potrafię. Jestem im za to wdzięczny, tak samo jak trenerowi, który przygotowuje pode mnie zagrywki i daje mi grać moją koszykówkę.
Polska liga czymś pana zaskoczyła? To dla pana pierwszy sezon w naszym kraju.
Muszę przyznać, że polska liga jest bardzo dobra. Mogę się wypowiedzieć, bo w kilku miejscach już występowałem. Tutaj jest tak, że nigdy nie wiesz, co cię czeka. Każda drużyna może sprawić ci problem. Musisz być zawsze gotowy na twardą rywalizację.
Grał pan między innymi w Nowej Zelandii. Tam w 2016 roku był pan wybrany do najlepszej piątki sezonu, podobnie jak aktualny zawodnik Anwilu, McKenzie Moore.
To prawda, McKenzie jest solidnym zawodnikiem, graliśmy kilka razy przeciwko sobie. Potrafi rzucać, jest szybki, ma przegląd pola. Może robić wiele rzeczy. Wzmocni Anwil po tym, jak Tony (Wroten przyp. red) odszedł. Może im pomóc na wiele sposób. Ciekawie będzie się znów z nim zmierzyć.
Czytaj także: Anwil dopiął swego. Startowi zabrakło niewiele, a na pewno Tweety'ego Cartera
Muszę też spytać o to. Dwa razy próbował pan swoich sił w Lidze Letniej NBA, grając dla Memphis Grizzlies.
Liga Letnia była dla mnie na pewno świetnym doświadczeniem. Kiedy byłem tam za pierwszym razem, Memphis szukało skrzydłowego, który potrafi zdobywać punkty i dobrze bronić. Byłem też wcześniej w D League i znałem realia, że mimo wszystko trudno będzie się przebić. Chciałem po prostu spróbować, nie miałem nic do stracenia.
Chciałem się pokazać, popracować z klubami NBA i zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Jestem wdzięczny, że dostałem tę szansę.
Teraz jest pan w polskiej lidze, robi postępy i walczy o play offy. A co będzie "jutro"?
Moim życiowym celem w koszykówce zawsze będzie NBA. Nieważne, ile będę miał lat, to zawsze będzie moje marzenie. Jednak pierwszym krokiem chciałbym żeby była Euroliga. Jestem skupiony i zmotywowany, aby dostać się na najwyższy europejski poziom, mieć możliwość występów w Lidze Mistrzów, EuroCupie czy oczywiście wspomnianej Eurolidze.
Lubię podróżować i kocham grać. Jestem wdzięczny, że mogę robić, to co kocham i nie martwić się przy tym o swoje rachunki. Jeśli miałbym sobie czegoś życzyć, to chciałbym być zdrowym i móc grać w koszykówkę jak najdłużej. Grać na najwyższym poziomie.
Jak pan zaplanował swój wolny czas podczas przerwy?
Miałem odwiedzić Włochy, ale ostatecznie zdecydowałem się na coś innego. Chcę oczyścić umysł i odpowiednio nastroić się przed drugą częścią sezonu. Potrzebujesz takiej odskoczni, trzeba też robić coś dla siebie, żeby dać odpocząć ciału i umysłowi.
Raymond Cowels, czyli łowca punktów?
Jestem agresywnym zawodnikiem, który nie waha się przed oddawaniem rzutów. Wierzę w niego, bo ciężko nad nim pracuje. Od dawna robiłem wszystko, aby stać się nie tylko rzucającym, potrafiącym przymierzyć z dystansu, ale graczem, który może zdobywać punkty na różne sposoby. Ważne jest też dla mnie, żeby nie zapominać o defensywie.