Justyna Święty-Ersetic. Zaprzyjaźnić się z bólem

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Dobry biegacz musi lubić ból?

Musi się z bólem zaprzyjaźnić, nie da się go uniknąć. Ja jestem zawodniczką, która potrafi się "zakwasić" na poziomie 24 milimoli, na urządzeniu pomiarowym to koniec skali. Zdarza się, że ze zmęczenia człowiek po treningu ląduje w toalecie, z głową nad muszlą. Nie ma siły wstać.

Kiedy jest najtrudniej?

Kiedy biegamy na treningu 300-, 350- i 500-metrowe odcinki. Człowiek w takie dni wstaje rano i wie, że skończy dzień "bombą" na tartanie. W marcu czy kwietniu mamy między takimi odcinkami 3-4 minut przerwy. Bliżej okresu startowego pauzy robią się dłuższe, ale i bieg jest bardziej intensywny.

Budzi się pani i wie: "Dziś będzie boleć". Jak się zmotywować i podnieść z łóżka?

Podchodzę do treningu zadaniowo. Wiem, że muszę go zrobić. To moja praca. Najtrudniej jest w sobotę, ale wtedy tłumaczę sobie, że zrobię swoje i będę miała wolne do poniedziałku. Jestem też bardzo uparta. Dzięki temu przed rokiem poradziłam sobie z kontuzją kostki.

Trudny czas.

Najgorszy okres w moim życiu! Byłam w dobrej formie, a uraz wszystko przekreślił. Nie dało się ze mną wytrzymać. Cały dzień schodził mi na rehabilitacji i treningach zastępczych, do pokoju wracałam z płaczem. Ciągle bolało. Nie wytrzymywałam fizycznie i psychicznie. Powtarzałam sobie jednak: "Justyna, nie poddawaj się".

Dziś każdy mnie pyta, czy schodząc po schodach trzymam się barierki.

Poradziła sobie pani z urazem, pojechała na mistrzostwa świata do Londynu. I nagle cios. Fatalny start indywidualny, porażka w eliminacjach.

Byłam załamana. Przez chwilę nawet żałowałam, że w ogóle podjęłam walkę. Kiedy kilka dni później trener powiedział mi, że pobiegnę w sztafecie, sparaliżowało mnie. Bałam się, że zawiodę dziewczyny.

Skończyło się brązem. Broniła się pani przed tym występem?

Zwykle nie stresuję się przed zawodami, a wtedy płakałam. Chodziłam po pokoju, dzwoniłam, mówiłam: "Boję się, nie chcę startować, nie mogę ich zawieść". Później trener opowiadał, że nigdy mnie w takim stanie nie widział. Próbował ze mną rozmawiać, uspokajać, ale nic nie pomagało.

Pracuje pani z psychologiem?

Zaczęłam w tym roku i jestem bardzo zadowolona. Profesor Jan Blecharz nie używa zbyt wielu słów, ale jak już coś powie, to idzie człowiekowi w pięty. Współpracowałam z niejednym psychologiem i on jest najlepszy. Umie trafić do człowieka, zmotywować. Czasami po prostu rozmawiamy, innym razem mamy ćwiczenia relaksacyjne, wizualizacje. Muszę na przykład wyobrazić sobie swój start, a profesor śledzi wykresy na komputerze. Mówię na to: "Wykrywacz kłamstw". Niczego przed nim nie ukryję.

Dietę pani trzyma?

Nie, raczej nie. Od roku współpracuję z panią dietetyk, ale to normalna osoba. Nie jest tak, że wskazuje: "Jedz to, bo musisz". Oczywiście dzięki niej częściej zwracam uwagę na to, co spożywam. Każdemu jednak zdarzają się takie dni, że musi zjeść paczkę chipsów i dopchać je czekoladą.

Trener Matusiński mówi, że w sztafecie to pani ma najgorszy charakter.

Trenuje mnie na co dzień i zna mnie najlepiej. A ja też wiem, że mogę sobie pozwolić na troszeczkę więcej, bo jest moim szkoleniowcem. To naturalne.

Ale tak, mam ciężki charakter. Wychodzi zwłaszcza, jak trzeba mnie do czegoś przekonać. Zdarza się, że mamy z trenerem inne wizje. Pojawiają się zgrzyty, czasem za dużo mówię, trochę pyskuję. Nie jestem jednak bezczelna. Mam do trenera szacunek. Ja coś powiem, on coś powie i idziemy w swoją stronę. To wszystko szybko jednak mija.

Jest pani nerwusem?

Strasznym! Wiele rzeczy mnie wkurza, łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Przede wszystkim nienawidzę się spóźniać. Lubię mieć wszystko zaplanowane i poukładane.

Jedna z koleżanek powiedziała o pani: "Pedantka".

Pewnie Iga, bo ona ma zawsze syf w pokoju i mówi, że boi się ze mną mieszkać. Nie jestem pedantką. Po prostu żyję w ładzie, nie mam bałaganu.

Kiedyś ze zgrupowania RPA przywiozła pani 60 kilogramów bagażu.

Byliśmy tam pierwszy raz i obkupiłam się na targu. Drewniane miski, szklanki, kieliszki... Faktycznie, było tego 50-60 kilogramów i do dziś nie wiem, jak dałam radę to zmieścić. Prawie zawsze wracam do kraju z nadbagażem, to głównie prezenty.

Najdziwniejszy?

W RPA mają ogromne szyszki. Moja mama robi z nich stroiki, ozdoby na święta. I zawsze powtarza mi: "Bez szyszek nawet nie wracaj do domu!"

Adam Kszczot do RPA latać już nie chce, bo jest niebezpiecznie.

Jest, ale ja wieczorami nie wychodzę sama poza ośrodek. W ciągu dnia jest lepiej, a do sklepu zwykle ruszamy w większej grupie. Nie mieliśmy jak dotąd żadnych nieprzyjemnych sytuacji. Problem jakiś czas temu mieli za to Francuzi, którzy wdali się w jakąś bójkę.

Pani dzięki braciom jest w bójkach zaprawiona.

A mąż, zapaśnik, też mnie szkoli. Pokazywał mi trochę chwytów, ale wreszcie stwierdził, że źle się mną rzuca, bo się boję i jestem sztywna jak kłoda. Poza tym zapasy strasznie bolą. To nie dla mnie.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×