Kamil Kołsut z Dohy
Wydawało się, że mistrzostwa wychodzą na prostą. Frekwencja rosła, zawodnicy chwalili warunki na stadionie, nawet autobusy do hotelu zaczęły wieczorową porą kursować sprawnie, prawie jak pojazdy na żądanie.
Aż do podium podszedł on - Mutaz Essa Barshim. Wychowany w Katarze syn Sudańczyków jest gwiazdą skoku wzwyż. Postacią, pionierem wielkiego sportu nad Zatoką Perską. Kiedy miał startować, pod stadionem wił się sznurek luksusowych samochodów, a organizatorzy zwinęli płachty zakrywające nieużywaną część trybun. Stadion po każdym jego skoku eksplodował; wybuchy radości przypominały uderzenia gorąca po wyjściu w katarską przestrzeń z klimatyzowanego autobusu.
Barshim popłynął na fali dopingu, obronił tytuł, wyrwał złoto. I gdy miał odebrać medal, przygniotła go cisza. Stanął, rozejrzał się, a na trybunach liczba kibiców zrównała się z populacją dziennikarzy. Zostały śmieci, torebki po jedzeniu, brakowało tylko gnanej wiatrem róży jerychońskiej. Dekorację przełożono, bo wysiadł dźwięk. Bohater zszedł do szatni. W jednej scenie katarskich mistrzostw świata lepiej zamknąć się nie da.
Do utraty tchu
A byli też przecież sportowcy padający na twarz. Jak Jonathan Busby, który dotarł do mety uwieszony na ramieniu Barima Suncara Dabo. To był triumf fair play, ale i dowód na absurd egalitarnych zapędów IAAF. Tak jak pod płaszczykiem promocji imprezę można zorganizować na środku pustyni, tak też spaczone pojmowanie idei popularyzacji sportu sprawia, że swojego reprezentanta może mieć na niej każdy kraj. Choćby tak dzielnego, ale i nieprzygotowanego, jak Busby z Aruby.
Lekkoatletyka. MŚ 2019 Doha: Michał Haratyk przegrał z kołem i kontuzją. Teraz operacja
To było preludium do maratonu i chodu, z konieczności wypchniętych poza klimatyzowany stadion. Melanż 73-procentowej wilgotności powietrza z 32-stopniowym upałem ścinał z nóg. Nie pomógł start o północy - maratonki, zamiast biec, często dreptały, pełzły. Niektóre lądowały na wózkach inwalidzkich albo jechały na metę w meleksie-karetce. Przeżyły piekło.
Impreza dojrzewająca
Imprezę w Katarze zorganizowano dla nikogo. Kibice zawiedli, a zawodnicy byli wkurzeni: na władze federacji, które rozbiły im plan przygotowań do igrzysk i rozciągnęli sezon do absurdalnych rozmiarów; na klimat, w którym upał lepił się do człowieka i dusił; wreszcie na organizatorów, którzy wysłali ich do hotelu z grzybem na ścianie, smrodem z kanalizacji i nużącym jedzeniem naznaczonym "kartonowymi hamburgerami".
Mistrzostwa oczywiście dojrzewały. Atmosfera jakby rosła, a kibice się mnożyli, choć trudno powiedzieć, ilu przyszło na zawody z własnej woli, ilu dostało bilety gratis do skromnych wypłat, a ilu dzięki pojawieniu się na stadionie zgarnęło premię za pracę po godzinach. Nawet świetlne show przed biegami wieczoru nabierało przy takim tłumie ekscytujących barw. Balonik pompowany ropą rósł, nabrzmiewał, ale podczas niedoszłej dekoracji Barshima pękł. Pieniądze to nie wszystko.
Oficjalna frekwencja na MŚ w Katarze #WorldAthleticsChamps #Doha2019
— Kamil Kołsut (@KamilKolsut) October 5, 2019
27.09 - 11,800
28.09 - 11,342
29.09 - 7,266
30.09 - 16,589
01.10 - 19,683
02.10 - 18,506
03.10 - 31,704
04.10 - 42,180
Kupmy sobie mistrzostwa
To był upalny, letni dzień na Lazurowym Wybrzeżu. Emir Kataru cieszył się wakacjami, aż nagle zauważył kolorowy tłum pędzący na rowerach.
- Co to? - zapytał jednego z członków swojej świty.
- Tour de France.
- Musimy zrobić coś takiego u nas!
I tak w ramach politycznego soft power, budowy wizerunku kraju nowoczesnego, perfekcyjnego dla wielkiego biznesu, Arabowie zostali mecenasami sportu. Organizowany przez czternaście lat Tour du Qatar był tylko początkiem. Później kraj gościł mistrzostwa świata w piłce ręcznej, kolarstwie i gimnastyce oraz prestiżowe imprezy tenisowe, a niebawem nad Zatokę Perską przyjadą piłkarze.
O ile jednak każdy Francuz ma Tour de France pod skórą, a wyścig jest tam nie imprezą sportową, ale przede wszystkim karnawałem i ogólnonarodową epopeją, to zawody sportowe w Katarze istnieją pośrodku niczego. Dostaliśmy imprezę-wydmuszkę, wyrwaną z kontekstu. Podobno nawet emir podczas ceremonii otwarcia wolał oglądać wyścigi wielbłądów.
Królowa o twarzy matki
Te mistrzostwa były inne także dlatego, że po raz pierwszy od 2005 roku zabrakło na nich Usaina Bolta. Mistrz świata w sprincie Christian Coleman pędzi jak wiatr (9.76), a na mecie wydarł z siebie ryk, uderzył kilka razy w klatkę piersiową i zaczął krzyczeć: "Nie pogrywajcie sobie ze mną!". Według Michaela Johnsona jego problemy z ogarnięciem przepisów antydopingowych (chodzi o zgłaszanie miejsca pobytu w systemie ADAMS) sprawiają jednak, że "jako twarz sportu jest zdyskwalifikowany".
Showmanami urodzili się Karsten Warholm i Noah Lyles. Pierwszy na płotkach jest coraz bliżej rekordu świata Kevina Younga (46.78), a jego występy przyciągają przed telewizory co trzeciego Norwega. Drugi jest wręcz stworzony do tego, żeby rozkochać w sobie millennialsów. Symuluje walkę na miecze świetlne, robi salta, tańczy układy z "Fortnite", udaje Son Goku i nosi skarpetki z "Gwiezdnych Wojen".
Poniedziałkowy bieg Karstena Warholma po mistrzostwo świata oglądało 1,5 mln Norwegów. Populacja kraju to 5 mln
— Kamil Kołsut (@KamilKolsut) October 1, 2019
Oni są idolami aspirującymi, dziś królowa sportu ma raczej twarz matki. Shelly-Ann Fraser-Pryce została najszybszą kobietą globu, a później spacerowała po bieżni z dwuletnim synem. Allyson Felix poszła na wojnę z Nike, walczyła o zdrowie po urodzeniu wcześniaka, aż wreszcie pobiła rekord Bolta w liczbie złotych medali MŚ - ma dwanaście. Swój mały powrót do wielkiej rywalizacji zaliczyła też Kamila Lićwinko, która rok po urodzeniu córki zakończyła konkurs skoku wzwyż na piątym miejscu.
Tydzień rekordów
O imprezie w Katarze można powiedzieć jeszcze jedno: obroniła się sportowo. Była jak pudełko czekoladek. Kiedy wydawało się, że wyciągnęliśmy już najlepszą, pod nią leżała jeszcze pyszniejsza. Specyficzne warunki - bezwietrzne, z kontrolowaną temperaturą, przypominające nieco halę - w wielu konkurencjach wyniosły walkę na poziom kosmiczny. Jeden z trenerów powiedział nam wprost: - Są z********.
I tak w Dosze mieliśmy trzy rekordy świata (Dalilah Muhammad na płotkach, dwa razy Amerykanie w sztafecie mieszanej), sześć - mistrzostw, dwadzieścia jeden - kontynentu, osiemdziesiąt siedem - kraju.
Salwa Eid Naser w biegu na 400 metrów zbliżyła się do osiągnięć z epoki koksu, a kulomioci zapewnili kibicom prawdopodobnie najbardziej pasjonujący konkurs w dziejach dyscypliny, gdzie złotego i srebrnego medalistę rozdzielił centymetr, a kolejność na podium ustawiły trzy ostatnie próby.
Radochę kibicom dali też Biało-Czerwoni, bo choć kilka gwiazd wróci do kraju ze spuszczonymi głowami, to Piotr Lisek wciąż lata pod niebo, Marcin Lewandowski biega jak prawdziwy kozak, nadwiślańskie imperium młota trzyma się mocno, a srebrna sztafeta 4x400 metrów to bodaj najbardziej niesamowite zjawisko polskiego sportu ostatniej dekady. Powtórzenie tych sześciu medalu na igrzyskach w Tokio byłoby wynikiem doskonałym.