800 złotych stypendium - tyle miesięcznego wsparcia chciało przyznać ministerstwo Marcinowi Lewandowskiemu. - To śmiech na sali - skomentował biegacz na 1500 m.
Zawodnik w marcu zdobył tytuł w halowych Mistrzostw Europy. Na igrzyskach olimpijskich w Tokio nie awansował do finału z powodu kontuzji.
Lewandowski zagroził więc, że nie podpisze kontraktu z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Kapitan reprezentacji Polski w zasadzie nie musiał zabierać głosu, bowiem on akurat dzięki wybitnym osiągnięciom ma sponsorów i może spokojnie trenować i stać go na skupienie się tylko na sporcie. Ale postanowił, że milczeć nie będzie, bowiem stypendia w takiej wysokości wiele jego koleżanek i kolegów w zasadzie wykluczają ze skutecznej walki sportowej. Taki na przykład chodziarz Artur Brzozowski (startował w Tokio) pracuje na budowach i hoduje pszczoły.
"Wstyd i żenada"
Zasady przyznawania stypendiów i ich wysokości są proste. Wszystko zależy od osiąganych wyników. Minimum jest awans do finału imprezy głównej, dzięki czemu można mieć zapewnione minimum świadczeń na kolejny sezon. Lewandowski zdobył medal na HME w Toruniu, który został wyceniony na 800 zł.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: takiego widoku zupełnie się nie spodziewała. "Co one robią?"
- To wstyd. Mi krzywdy nie zrobią, ja mam sponsorów i środki na przygotowania. Chodzi jednak o to, że wielu zawodników osiąga sukces życia, zdobywa medal Halowych Mistrzostw Europy i to jest ich jedyne źródło utrzymania. Jesteśmy profesjonalistami, poświęcamy się temu w pełni i nie możemy mieć dodatkowej pracy - grzmiał "Lewy" kilka dni temu.
Po jego słowach w Polskim Związku Lekkiej Atletyki rozdzwoniły się telefony. Odpowiedzi dyrektora Krzysztofa Kęckiego czy wiceprezesa Tomasza Majewskiego były zdecydowane - związek nie decyduje o wysokości stypendiów, a Ministerstwo Sportu. PZLA ma występować o jak najwyższe środki, a ponadto zapewnia tzw. stypendia sponsorskie.
- Są one dla zawodników, którzy nie mają za co żyć i trenować. Co roku dajemy ich kilka-kilkanaście. Bywa, że osoba bez otrzymania takich środków po prostu skończy przygodę ze sportem. Do tego nie chcemy dopuścić. Powtórzę: wyższe stypendia dostają lekkoatleci, którzy naprawdę tego potrzebują - zapewniał dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą.
Zarzuty do PZLA zgłosił jednak m.in. Konrad Bukowiecki. Wicemistrz Europy w pchnięciu kulą nie zamierzał się powstrzymywać. On tak naprawdę został bez stypendium - w marcu na HME nie zdobył medalu, na igrzyskach w Tokio odpadł w eliminacjach. Gorszy sezon sprawił, że musi liczyć tylko na prywatnego sponsora.
- Nie jest tak, że nie mamy za co żyć. Celem życia nie jest jednak to, żeby przeżyć. Chcemy móc zabezpieczyć przyszłość. Tłumaczenie innych, że my narzekamy, że nie mamy za co żyć, jest żenujące - przekonywał w rozmowie z TVP Sport (WIĘCEJ TUTAJ).
- Druga kwestia jest taka, że kwoty stypendiów są śmieszne. Kiedyś trafiłem na tabelkę, w której rozpisano, że stypendia były ustalane, gdy płaca minimalna wynosiła nieco ponad 900 złotych. Teraz najniższa krajowa wynosi 2800 złotych, stypendia się nie zmieniają. Nie idą one wprost proporcjonalne do zarobków. Sportowcy stanęli w miejscu. Nie oszukujmy się - to śmiech.
Sukces i zmiany
Choć my nie doczekaliśmy się odpowiedzi od Ministerstwa Sportu, doczekał się Lewandowski. Podczas gali Złote Kolce w Warszawie 34-latek dostał zapewnienie od ministra Piotra Glińskiego, że zostanie mu przyznane tzw. specjalne stypendium o wysokości 3450 zł brutto.
To jednak nie było najważniejsze. Jak wyznał nam kapitan lekkoatletycznej reprezentacji, Gliński przekazał mu jeszcze lepsze informacje.
- Minister Gliński zapewnił mnie, że ustawa została przegłosowana i wejdzie w życie 1 stycznia. Dzięki temu sportowcy, którzy nie odnieśli sukcesu na dużej imprezie przez chorobę, kontuzję czy w wyniku niesprzyjających okoliczności, będą mogli liczyć na wsparcie. Cieszę się, że do tego doszło. O to przecież mi chodziło - powiedział nam Lewandowski.
Na dodatek Ministerstwo Sportu zapowiedziało stworzenie nowych programów stypendialnych - Team100 Junior (dla sportowców w wieku 16-17 lat), Team100 (dla sportowców w wieku 18-23 lata), Team100 Trener (dla wyróżniających się szkoleniowców) oraz Team100 Minister.
Właśnie ten ostatni ma być przeznaczony nie tylko dla zawodników z najwyższego poziomu, ale także dla tych, którzy są w trudnej sytuacji losowej, a dotychczas nie było dla nich możliwości prawnych, żeby mogli uczestniczyć w takich programach.
Historie polskich medalistów wskazują, że zmiany są potrzebne.
Płacz i marazm. "Tak marnujemy talenty"
Ciemną stronę lekkoatletyki doskonale zna Paweł Wiesiołek. Polski dziesięcioboista długo czekał na swój pierwszy wielki sukces. W marcu w Toruniu 30-latek zdobył brąz HME i dopiero po tym osiągnięciu jego finanse się uregulowały. Wcześniej często musiał wiązać koniec z końcem.
- Związek mi pomaga, dzięki medalowi z Torunia mam też sponsorów i liczę, że ze mną zostaną. Ale wcześniej wyglądało to inaczej. Cztery lata temu zaryzykowałem i wydałem wszystkie oszczędności na przeprowadzkę do Sopotu, żeby spróbować jeszcze raz dostać się do światowej czołówki - wspomina w rozmowie z WP SportoweFakty.
- Nie mogłem liczyć na wysokie stypendium, byłem pomijany. A bez czystej głowy i myśli, czy na obiad mogę sobie pozwolić na makaron z łososiem czy z cukrem, przygotowanie formy na rywalizację w imprezach mistrzowskich jest ekstremalnym zadaniem. To jest czysta-brudna prawda tego sportu.
Na kolejnej stronie przeczytasz m.in. jakich wrogów narobił sobie przez swoje wypowiedzi Marcin Lewandowski.
[nextpage]Wiesiołek nie jest przekonany, czy wysokości stypendiów powinny być zależne wyłącznie od wyników. - My naprawdę potrzebujemy zabezpieczenia, żeby spokojnie trenować. Dajemy z siebie wszystko, rywalizowanie na igrzyskach to naprawdę najwyższy poziom i nie możemy w trakcie przygotowań pójść do pracy.
Jego zdaniem przez brak wsparcia tracimy co roku wielu bardzo zdolnych zawodników. - My sobie poradzimy, jednak ilu jest młodych zawodników, którzy mają ogromny talent i perspektywy, ale przez taki system finansowania muszą po prostu iść do pracy. Tak właśnie ich talenty są marnowane...
Wiesiołek był przez lata w o tyle trudnej sytuacji, że miał niewielkie szanse na zarabianie pieniędzy na mityngach. Ze względu na swoją specyfikę i czas potrzebny na wyłonienie zwycięzcy, jego konkurencja nie jest atrakcyjna dla organizatorów.
- Nie jesteśmy piłkarzami, nie możemy liczyć na takie pieniądze jak oni. Za wszystko musimy płacić z własnej kieszeni, nawet za pójście na basen czy suplementację. Gdy dajesz z siebie maksa, a wciąż stan konta się nie zgadza, zdarza się płacz i można popaść w marazm. Wiem od rywali, że w innych krajach, jak w Niemczech czy Australii wszyscy mają zapewnione takie warunki, że nie muszą się martwić, czy im starczy do pierwszego następnego miesiąca.
"Nie chcemy pieniędzy za nic"
Wiesiołek wydał wszystkie oszczędności na przeprowadzkę, z kolei Angelika Cichocka przeznaczyła je na leczenie swoich kontuzji.
W tym samym celu wzięła też kredyt, choć była wówczas zawodniczką Grupy Orlen i mogła liczyć na finansowe wsparcie (WIĘCEJ TUTAJ). Leczenie pochłaniało jednak tyle kosztów, że musiała się zadłużyć. Jest przykładem, że nawet sukcesy (srebro HMŚ i złoto mistrzostw Europy) nie muszą gwarantować stabilności w budżecie.
Pogoń za marzeniami udała się na tyle, że w marcu wróciła na podium wielkiej imprezy. W Toruniu zdobyła brąz, jednak na igrzyska w Tokio nie pojechała i w tym momencie również nie może liczyć na duże wsparcie od Ministerstwa Sportu.
- Do 26. roku życia, gdy zdobyłam pierwszy medal dużej imprezy, inwestowałam przede wszystkim własne środki. Dzięki podium na HMŚ w Sopocie zapewniłam sobie lepsze warunki - zapewnia. - Zawsze podkreślałam, że służba w wojsku daje poczucie stabilności, tak naprawdę dzięki temu (stopień kaprala w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym) mogłam i mogę dalej kontynuować karierę. Oczywiście, że bywa ciężko, ale ja chyba przyzwyczaiłam się do trudnych warunków. I cieszę się z tego, co mam, z każdego wsparcia. Taka już jestem - przekonuje nas Cichocka.
33-latka skupia się na sobie, nie chce nadmiernie atakować PZLA czy ministerstwa.
- Byłoby fantastycznie, gdyby stypendia były wyższe i każdy mógł przygotowywać się do sezonu ze spokojną głową. Trudno jednak dogodzić wszystkim. Staram się też zrozumieć związek, choć pojawiają się też inne myśli: mam 33 lata, kawał kariery za sobą, a stoję w obliczu takich problemów...
- Super, że Marcin zdecydował się na zabranie głosu. On nie boi się głośno mówić o swoich przekonaniach, mam nadzieję, że pójdzie to w lepszą stronę. Nikt przecież nie oczekuje pieniędzy za nic. My nie siedzimy na tyłkach i nie udajemy, że trenujemy. To naprawdę jest harówa, nie treningi, żeby biegać na końcu stawki. Trenując, stawiam sobie najwyższe cele. Jestem ambitna i jeśli czułabym, że już nic więcej nie mogę zrobić, po prostu skończyłabym karierę.
Zgadza się też ze słowami Pawła Wiesiołka dot. młodych zawodników, którzy mimo postępów są zmuszani do zakończenia przygody ze sportem.
- Tak, wielu młodych zawodników znajduje się w sytuacji, gdy kończy studia i musi wybrać dalszą drogę. Kończy się wtedy wsparcie z uczelni i niekiedy bardzo utalentowani ludzie po prostu rezygnują i idą do pracy. Mi udało się odłożyć pieniądze. Nie mam wątpliwości, że ktoś w mojej sytuacji mógłby już zakończyć karierę. Przed igrzyskami w Tokio postawiłam wszystko na jedną kartę, to było być albo nie być. Do Japonii nie pojechałam, ale poświęciłam tyle, żeby wrócić, że nie zadowolę się medalem w HME. Stać mnie na więcej.
"Narobiłem sobie wrogów"
Wygląda więc na to, że Lewandowski wygrał swoją walkę. Nie ukrywa, że zrobił to w imieniu młodszych sportowców, którzy po prostu boją się zabrać głos w tak newralgicznych kwestiach.
- Tak, bo też kiedyś byłem młody i siedziałem cicho, choć funduszy brakowało. Szkolenie mogłem mieć zapewnione, ale przecież trzeba mieć z czego żyć. Liczę, że coś się zmieni - przekonuje.
Jak to jednak w walce, nie obyło się bez strat. Lewandowski przyznaje, że wielu działaczom jego słowa mogły się nie spodobać. - W ostatnich tygodniach pewnie zyskałem sobie wielu wrogów, ale nie przejmuję się tym. Liczy się efekt końcowy.
Nie wszyscy muszą być przekonani, że młodym należy się wszystko na tacy. Piotr Małachowski wspomina, że w czasach treningów na warszawskim AWF razem z Tomaszem Majewskim kupowali na obiad arbuza, bo jednocześnie mogli coś zjeść i się napić. Joanna Jóźwik musiała swego czasu wybierać, czy na śniadanie zjeść bułkę czy tylko jogurt. Na lepsze menu portfel odpowiadał śmiechem. I mimo problemów wszyscy jednak weszli na szczyt światowego sportu.
Mogą więc być przykładami, że trudne warunki hartują charakter i wzmagają determinację. Ilu jednak zabrakło cierpliwości i jak wielu sportowców straciliśmy?