Damian Gapiński: Rok temu w wypowiedzi dla jednej z rozgłośni radiowych podkreślił pan, że ustąpi ze stanowiska prezesa PKOL, jeżeli Polacy zdobędą mniej niż 10 medali. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że w ostatniej chwili uratował Pan swoje stanowisko?
Piotr Nurowski: - Powiem szczerze, że później żałowałem tej wypowiedzi z jednego względu. Polski Komitet Olimpijski nie ma bezpośrednio wpływu na wyniki uzyskiwane przez zawodników i zawodniczki podczas Igrzysk. Za wyniki odpowiadają poszczególne związki sportowe. Moi koledzy z zagranicznych komitetów olimpijskich dzwonili do mnie zdziwieni, dlaczego takiej wypowiedzi udzieliłem, wszak odpowiadam tylko i wyłącznie za odpowiednią logistykę podczas Igrzysk. Na szczęście po występie polskich kajakarek w K2 mogłem odetchnąć z ulgą.
Występ Polaków w Pekinie to sukces, porażka czy odzwierciedlenie aktualnego stanu polskiego sportu?
- Odpowiem w ten sposób: na pewno nie porażka. Jeżeli przeanalizujemy występ w Atenach i Pekinie, to punktowo wypadliśmy lepiej. Przypomnę, że w Atenach mieliśmy trzy złote, dwa srebrne i pięć brązowych medali. W Pekinie było lepiej, bo mamy trzy złota, sześć srebrnych medali i jeden brąz. Cyfry wskazują więc, że w Pekinie wypadliśmy lepiej. Moim zdaniem występ można ocenić jako udany, choć oczywiście byli zawodnicy, którzy bardzo zawiedli. Przypomnę, że po raz pierwszy nie będziemy płacili również za zajęte miejsca. Zapłacone będą tylko medale. To miało również wpływ na liczbę finałów. W Atenach polscy reprezentanci wystartowali w 42 finałach, a w Pekinie aż w 61. To wszystko pozwala na stwierdzenie, że wracamy z tarczą.
Jakie pana zdaniem są pozytywne a jakie negatywne aspekty zakończonych Igrzysk?
- Jeżeli chodzi o polskich sportowców to mam trzy typy. Po pierwsze Robert Noga w biegu na 110 metrów przez płotki, Anita Włodarczyk w rzucie młotem oraz Aleksandra Dawidowicz w kolarstwie, która mimo groźnego upadku zajęła wysokie dziesiąte miejsce. To na pewno sportowcy, których występy należy ocenić wysoce pozytywnie i dają one nadzieję na przyszłość. Negatywy to na pewno kajakarze, pływanie, szermierka i Marcin Dołęga. Jego nazwisko będę wymieniał celowo, bo to był w moim odczuciu jedyny pewny kandydat do złotego medalu. Medalu nie zdobył tylko i wyłącznie na własne życzenie. Proszę porozmawiać z Zygmuntem Smalcerzem, który błagał i prosił, aby zawodnik inaczej rozegrał taktycznie podnoszenie poszczególnych ciężarów. Niestety Dołęga uznał, że ważniejszy jest rekord świata niż olimpijski medal. Ja zawsze myślałem, że najważniejsze na Igrzyskach dla sportowca jest zdobycie olimpijskiego medalu. Widocznie nie wszyscy mają takie priorytety. Chciałbym również jednoznacznie podkreślić, że podczas przysięgi każdej grupy sportowców, nie stawiałem im konkretnego zadania odnośnie zajętych miejsc. Prosiłem, aby każdy z nich jechał z nastawieniem pobicia własnego rekordu. W tym zakresie bardzo pozytywnie trzeba ocenić pływaczkę Katarzynę Baranowską, która biła rekordy Polski, ale nie wystarczyło to do zajęcia odpowiedniego miejsca. Z drugiej jednak strony mamy na przykład występ polskiego maratończyka, który bieg ukończył na odległej pozycji, z czasem gorszym od tego, jaki uzyskują kobiety na tym samym dystansie. To jest na pewno występ poniżej wszelkiej krytyki.
No tak, ale w tym momencie dochodzimy w pewnym sensie do sedna. Mieliśmy jedną z najliczniejszych ekip. Rozdmuchano ponownie wielkie nadzieje na medale i dobre występy Polaków. Pod kątem liczebności prezentowaliśmy się niewiele gorzej niż takie potęgi jak Rosja czy Niemcy. Zarzucano jednak, że zbyt wielu zawodników dostało szansę na zasadzie "niech zapoznają się z atmosferą igrzysk".
- W tym przypadku całkowitą winę biorę na siebie. To ja byłem głównym orędownikiem tego, aby pewnym zawodnikom i pewnym dyscyplinom przedłużyć czas na osiągnięcie minimum olimpijskiego. W pewnym sensie wpływ na to miał również fakt, że byłem swego czasu prezesem Polskiego Związku Lekkoatletyki. Dlatego podszedłem to tego tematu sentymentalnie i stąd między innymi obecność w kadrze Marcina Starzaka, Przemysława Czerwińskiego czy Lidii Chojeckiej. Dzisiaj wiem, że to był błąd. Za dużo w tym wszystkim było turystyki, a za mało determinacji w dążeniu do jak najlepszego wyniku. Nie uważam jednak, że pieniądze zostały wyrzucone w błoto. Przypomnę, że za przygotowanie zawodników odpowiadały związki sportowe. I na każde ich zawołanie byliśmy gotowi do pomocy. Dostawali wszystko o co poprosili. Być może jednak ta pomoc nastąpiła za późno, bo przypomnę, że odpowiedni sztab został utworzony dopiero w połowie przygotowań do Pekinu. Wpływ na to miały nieporozumienia z poprzednim rządem. W chwili obecnej, Mirosław Drzewiecki – minister sportu, traktuje PKOL jako partnera i są tego wymierne efekty. Jestem bardzo zadowolony z tej współpracy.
Pekin to również skandale. Największy miał miejsce z udziałem wiceprezesa PZLA. Pana jako byłego prezesa PZLA chyba akurat to zabolało najbardziej?
- No to jest niestety żenujące i z wielkim zawstydzeniem odpowiadam na pytania związane z tą aferą. Tutaj w zasadzie nie ma o czym rozmawiać, bo to niedopuszczalne, aby trener i działacz w jednej osobie zachowywał się w ten sposób. Oczywiście próbował się tłumaczyć, że to miało miejsce po złotym medalu Tomasza Majewskiego, ale nie ma w tym przypadku żadnej okoliczności łagodzącej. Wiceprezes złożył rezygnację. Gdyby jednak tego sam nie zrobił, i tak zostałby zwolniony.
Temat alkoholu na Igrzyskach pojawiał się nie tylko w przypadku wieceprezesa PZLA. Po nieudanym występie florecistek, Sylwia Gruchała narzekała, że podobnie było w przypadku trenerów i działaczy polskiego związku szermierczego.
- Tak. Poza występem lekkoatletycznym, jak nazywam sprawę wiceprezesa PZLA, od dziennikarzy dowiedzieliśmy się o niepokojących sygnałach dochodzących od szermierek. Nie byliśmy jednak świadkami tych wydarzeń i to będzie dopiero przedmiotem analizy.
No tak, ale czy takie publiczne pranie brudów jakie miało miejsce po występie szermierek powinno mieć miejsce i czy PKOL nie powinien stanowczo reagować?
- PKOL nie ma odpowiednich środków, aby reagować w odpowiedni sposób. Odpowiednimi narzędziami dysponuje jednak minister sportu i jestem przekonany, że regulując odpowiednio "kurkami" pieniężnymi, będzie w stanie wymóc konieczne zmiany. Co do wypowiedzi Sylwii Gruchały to uważam, że po prostu nie wytrzymała stresu związanego ze słabym występem. Sportowo florecistki zawiodły na całej linii. To niedopuszczalne, aby takie brudy prać publicznie. Również siatkarki wspominały o nienajlepszej atmosferze. To wszystko powinno jednak być przedmiotem spokojnej analizy w ramach danego związku w kraju, a nie prasowych doniesień na gorąco po zakończeniu występów.
W wywiadzie telewizyjnym jeden ze sportowców podkreślał, że obowiązuje zasada iż na każdego sportowca przypadają cztery osoby towarzyszące. Chodzi tutaj o działaczy związkowych. Czy to pana zdaniem powinno mieć miejsce?
- Powoli. Zgodnie z kartą Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, na 200 sportowców przypada pięćdziesiąt procent osób towarzyszących, rozumianych jako trenerzy i obsługa techniczna. Czy to dużo? Weźmy na przykład taką Maję Włoszczowską. Poza trenerami i lekarzami potrzebny był również mechanik. Liczba osób jest ściśle związana z przepisami i nie nastąpiło w tym przypadku żadne nadużycie.
Przypominam jednak, że nie miałem na myśli sztabu szkoleniowego, tylko liczbę działaczy, którzy towarzyszyli polskim sportowcom. Czy tak duża ich liczba jest potrzebna i kto pokrywa koszty ich udziału w Igrzyskach?
- Zasada jest prosta. Na koszt Polskiego Komitetu Olimpijskiego jedzie prezes danego związku sportowego. W przypadku gdy nie może – jak miało miejsce na przykład w przypadku prezesa Przedpełskiego, wyznaczana jest osoba, która go zastępuje. Pozostałe osoby, jeżeli chcą jechać, muszą to załatwiać we własnym zakresie, za pośrednictwem odpowiedniego biura turystycznego. Proszę również jednoznacznie podkreślić, że po raz pierwszy na moją prośbę, wszystkie osoby towarzyszące mieszkały poza wioską olimpijską. I na przykład w sytuacji, gdy Otylia Jędrzejczak poprosiła o obecność pani psycholog, to doktor Minikowska dopiero wtedy zamieszkała we wiosce, zastępując jednego z trenerów. Wszystkie te decyzje podejmowałem świadomie i między innymi dzięki nim, będziemy wypłacali najwyższe premie w historii PKOL. Proszę również zaznaczyć, że zgodnie z przepisami, wioślarze powinni otrzymać 75 procent wartości medalu i w przypadku zwycięstwa drużyny nie powinni otrzymać samochodu, a otrzymają!
Podczas podsumowań dotyczących igrzysk w Pekinie, postawiono śmiałą tezę, że kryzys polskiego sportu rozpoczął się od decyzji politycznej przed igrzyskami w Los Angeles. Wycofanie polskiej ekipy miało brzemienne skutki sportowe, bo zachwiało cały system szkolenia. Wyniki w Seulu, to w głównej mierze dobre występy jednej dyscypliny sportu. Czy pan się zgadza z tą tezą?
- Powiem szczerze, że zaskoczył mnie pan tą analizą. Wkrótce dokonamy szczegółowej analizy występu naszych reprezentantów w Pekinie i na pewno pochylimy się nad tą tezą, bo jest ona tak samo ciekawa, jak odważna.
Jednym z bohaterów medialnych został polski chodziarz Rafał Fedaczyński, który mimo minimum olimpijskiego, na życie musiał zarabiać pakując słodycze w Anglii. Czy nie uważa pan, że ta opowieść w XXI wieku mogłaby mieć bardziej miejsce w przypadku kraju "trzeciego świata", a nie Polski?
- Ten chłopak zajął ósme miejsce i jest to z pewnością bardzo dobry wynik. Jednak problem, o którym pan wspomniał, to kolejna bolączka polskich związków sportowych. Zawodnicy nie są otoczeni odpowiednią opieką. Zwłaszcza ci najlepsi powinni być objęci specjalnym programem. To niestety nie funkcjonuje i liczę, że możliwie najszybciej ten problem zostanie rozwiązany.
Pewne decyzje na przyszłość zostały podjęte i będą one dotyczyły w głównej mierze związków sportowych. Czy może pan zdradzić szczegóły?
- To jest tak, że czekamy na sygnały płynące ze związków sportowych. PKOL jest w pewnym sensie rodziną wszystkich związków i nie może bezpośrednio decydować o zmianach w ramach danego związku sportowego. My możemy jedynie sugerować pewne rozwiązania. Na pewno jednak odpowiednimi narzędziami dysponuje minister Drzewiecki i jestem przekonany, że w odpowiedni sposób je wykorzysta.
Polak mądry po szkodzie. Czy to nie jest tak panie prezesie, że o stanie polskiego sportu wszyscy wiedzieliśmy wcześniej. Pekin tylko to potwierdził i dał impuls do działania. Czy nie można było zareagować odpowiednio wcześnie? Przecież już Atlanta dałą niepojące sygnały prawda?
- Nie zgadzam się z tym. Proszę zauważyć, że roku 2007 polscy reprezentanci w mistrzostwach świata w konkurencjach olimpijskich zdobyli 20 medali. Wystarczyłoby, żeby te wyniki potwierdzili i na pewno nasz dorobek medalowy wyglądałby dużo lepiej.
Ale doskonale zdaje pan sobie sprawę z tego, że ten wynik był możliwy głównie dzięki temu, że mistrzostwa rozgrywano na rok przez igrzyskami i wielu znakomitych sportowców zrezygnowało z występów w imprezach rangi mistrzowskiej, aby odpowiednio przygotować się do igrzysk.
- To też nie jest do końca tak. Jeżeli przeanalizujemy chociażby wyniki w kajakarstwie, to dojdziemy do wniosku, że w zasadzie na podium przewijały się głównie te same nazwiska co podczas mistrzostw świata. To jest jednak sport.
Na koniec proszę powiedzieć, jaki cel postawił pan sobie na kolejne lata piastowania funkcji prezesa PKOL.
- Chciałbym na moment powrócić do pańskiego pytania o moją dymisję w przypadku nie zdobycia przez Polaków dziesięciu medali. To była prawda. I jeżeli faktycznie nie zdobylibyśmy tych dziesięciu medali to złożyłbym rezygnację. Teraz jednak wszystko będzie w rękach delegatów, którzy jesienią dokonają wyboru. Chciałem tylko powiedzieć, że nadal jest we mnie pasja. Trzydzieści lat temu złapałem bakcyla i śmiało mogę powiedzieć, że jestem przede wszystkim zagorzałym kibicem sportowym. Tego się nie pozbywa. Nim na zawsze pozostanę. Jako osoba niezależna finansowo, piastowałem jednak funkcję prezesa całkowicie bezpłatnie i z pełnym zaangażowaniem. Mam również swoje osiągnięcia. Po pierwsze mogę się poszczycić tym, że PKOL w czasie mojej kadencji zachowuje płynność finansową, oraz właśnie to, że jesteśmy jedynym komitetem olimpijskim, którego prezes nie pobiera wynagrodzenia. Nie jestem jednak "przyspawany" do stołka i zdaję się na ocenę delegatów. Jeżeli padnie choć jedno zdanie krytyczne pod moim adresem, to z godnością przyjmę krytykę i ustąpię ze stanowiska.