To czarny tydzień Barcelony i Roberta Lewandowskiego. Po przedwczesnym odpadnięciu z Ligi Europy (co będzie miało dla klubu poważne konsekwencje), teraz Duma Katalonii nie wykorzystała szansy na odskoczenie od Realu Madryt, bo sama potknęła się z Almerią (0:1). Choć takie stwierdzenie to duże niedopowiedzenie.
Oszołomieni porażką na Old Trafford Katalończycy wyrżnęli bowiem na Power Horse Stadium jak dłudzy. Nie da się tego nazwać inaczej niż wielkim upokorzeniem. Almeria to przedostatnia ekipa LaLigi, która przegrała trzy ostatnie mecze, tracąc w nich łącznie 11 goli. A Barcelona w niedzielny wieczór ani razu nawet poważnie nie zagroziła jej bramce.
Nie mogło być jednak inaczej, skoro podopieczni Xaviego zachowywali się tak, jakby Robert Lewandowski długimi fragmentami był niewidzialny. Jakby ktoś zdjął mu z pleców pelerynę superbohatera, w której zwykle występuje i włożył mu na głowę czapkę-niewidkę. Pytanie, czy jeszcze, w szatni czy dopiero w tunelu...
W pierwszym kwadransie Polak miał tylko jeden kontakt z piłką, a w całej pierwszej połowie raptem 13 - najmniej na boisku. W drugiej 19, co daje łącznie "zawrotne" 32 - w Barcelonie mniej mieli tylko bramkarz Marc-Andre ter Stegen i ci, którzy nie rozegrali pełnego meczu. Choć nawet wprowadzeni na boisko w drugiej połowie Raphinha (33) i Marcos Alonso (36) mieli piłkę przy nodze częściej.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: z piłką wyczynia cuda. Zobacz popisy gwiazdy Barcelony
Przed przerwą piłkę w polu karnym rywali dostał tylko raz, ale po nieudanym dośrodkowaniu Ferrana Torresa jedynie musnął futbolówkę grzywą. A podania do nogi w tzw. "świetle bramki" nie miał ani jednego przez całe spotkanie. "Lewemu" zdarzały się już mecze bez celnego strzału, ale takie bez choćby jednej stworzonej mu sytuacji trudno sobie przypomnieć.
Skąd ta indolencja Barcelony? Trudno ja tłumaczyć tylko nieobecnością Pedriego. "Zemstą" kolegów za zachowanie Polaka wobec Ansu Fatiego (więcej TUTAJ) też raczej nie, bo sabotowanie swojego najlepszego piłkarza byłoby niemądre. Może odpowiedź na to pytanie jest prostsza i zna ją złotousty Przemysław Cecherz: "bo są słabi".
Bez względu jednak na przyczynę frustracja Lewandowskiego nie może dziwić. Zwłaszcza w pierwszej połowie dawał jej upust, kiedy machał rękoma, jakby próbował opanować choreografię do "YMCA" Village People albo starał się o angaż jako sygnalista na Okęciu. I to nie tylko wtedy, kiedy chciał pokazać - jakby to powiedział Dariusz Szpakowski - "jestem".
Gestykulował przede wszystkim po nieudanych zagraniach kolegów. Nie były to reakcje na miarę lidera, na jakiego jest kreowany w Barcelonie. Owszem, jesteśmy przyzwyczajeni do takich obrazków w meczach reprezentacji Polski, ale w Dumie Katalonii "Lewy" raczej trzyma nerwy na wodzy i stroni od takich deprymujących zachowań.
"Raczej" to słowo klucz, bo w podobny sposób zachowywał się w pierwszym meczu po odpadnięciu z Ligi Mistrzów. Wówczas w Walencji zdjął maskę i pokazał nieznane dotąd w Barcelonie oblicze. Teraz zrobił podobnie.
Jakby tak odreagował złość na samego siebie, że kilka miesięcy temu zdecydował się na odejście z Bayernu Monachium za wszelką cenę. Jakby w takich momentach tracił wiarę w projekt i zdawał sobie sprawę z tego, że popełnił błąd.
Trudno jednak nie mieć podobnych wątpliwości, skoro nawet nie potrzeba stratega na miarę Erika ten Haga, by zatrzymać Barcelonę Xaviego. Potrafi to też w końcu Rubi, którego jeszcze niedawno kibice Almerii chcieli wywieźć na taczce. Nie wiem, czy Lewandowskiemu starczy kariery na to, by doczekać momentu, w którym Xavi stanie się takim trenerem, za jakiego się go uważa.
A zmierzająca po tytuł Barcelona znalazła się na ostrym zakręcie tuż przed El Clasico, który - choć rozegrany w ramach Pucharu Króla - może być momentem zwrotnym w sezonie. Duma Katalonii pojedzie na Bernabeu złamana i Królewscy przed finiszem rozgrywek mogą zyskać na nią przewagę psychologiczną. Siedem punktów może się okazać zbyt skromnym zapasem na trudny czas.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty