Podatki, śmierć i bramki Roberta Lewandowskiego - to trzy pewne rzeczy na tym świecie. W niedzielę Polak zatopił "Żółtą Łódź Podwodną" z Vila-realu i zapewnił Barcelonie ważne zwycięstwo (4:3). Więcej TUTAJ. Nie był to najtrudniej strzelony przez niego gol w karierze, bo z bliska wbił piłkę do pustej bramki po uderzeniu Lamine'a Yamala, ale swoje ważył. Sezon dopiero ruszył, tymczasem krytykanci już liczyli mu minuty bez bramki.
Paradne, że wystarczą dwa jego mecze bez trafienia, by spod kamieni wypełzły najgorsze kreatury. Zarówno wśród anonimowych kibiców, jak i osób publicznych. Owszem, w meczach z Getafe (0:0) i Cadizem (2:0) był cieniem samego siebie, ale to nie piłkarz-meteor, gwiazda jednego sezonu, której przy mniejszym niepowodzeniu trzeba pokazywać miejsce w szeregu. Można coś z kronikarskiego obowiązku odnotować, ale snucie na podstawie tego daleko idących prognoz jest absurdem.
Zresztą, już miniony sezon był naznaczony "wielkim kryzysem", bo Lewandowskiemu zdarzyło się nie strzelić gola w trzech kolejnych ligowych meczach. Mimo tej "wielkiej niemocy", jako debiutant, sięgnął po Trofeo Pichichi, a jego bramki dały Barcelonie mistrzostwo. Poza nim tak udane wejście do La Ligi miało jeszcze tylko trzech piłkarzy. Ale hejterzy nie śpią.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: kuriozum na boisku. O tym golu będą chciały zapomnieć
Stoją przed lustrem i nucą do siebie balladę Seweryna Krajewskiego. "Czekasz na tę jedną chwilę... Serce jak szalone bije...". Czyjeś potknięcie jest dla nich jak wystrzał startera. Dlatego gdy na początku nowych rozgrywek będący już w wieku oldbojskim "Lewy" został w blokach, sami ruszyli do ataku. Hiszpańscy dziennikarze chcieli, by Xavi posadził go na ławce. A Internet zalał ściek.
Nie trzeba było nawet zapędzać się w odmęty sieci, by pobrudzić sobie podeszwy. Zjawisko z dnia na dzień eskalowało i zaczęło przybierać nieprzyzwoite rozmiary. "Lewy" nie zasłużył na takie traktowanie. Na szczęście, sam zdusił wszystko w zarodku. Znów, jak robi to od kilkunastu lat, wyprowadził mędrców z błędu.
Na pierwszego ligowego gola w nowym sezonie czekał 251 minut. Ale już 180 minut bez bramki wystarczyło, by bić na alarm. "Lewy" sam jest sobie jednak winien. Stał się ofiarą własnych osiągnięć. Przyzwyczaił wszystkich do tego, że jest maszyną do zdobywania bramek. Że strzela od pierwszego do ostatniego gwizdka sezonu.
Nie, nie jest maszyną, choć jego skuteczność jest nadludzka. Tylko trzy razy w karierze czekał na premierowe trafienie w sezonie dłużej. Gdy miał 17 lat i wchodził do rezerw Legii. Rok później, gdy po urazie uda odbudowywał się w Zniczu Pruszków. I w sezonie 2012/13, gdy był wschodzącą gwiazdą Borussii Dortmund.
W 8 z 10 kolejnych trafiał już w pierwszej kolejce, a w dwóch pozostałych przypadkach robił to najpóźniej w drugim meczu. A teraz miał czelność otworzyć konto dopiero w trzecim występie... Ale nie pastwmy się już nad smutnymi ludźmi, którym Lewandowski odebrał na Estadio de la Ceramica sens życia.
W Vill-real zdarzyło się coś o wiele ważniejszego. "Lewy" wykonał pierwszy krok w stronę kolejnego wielkiego osiągnięcia. Spektakularnego. W ubiegłym sezonie wszedł do elitarnego grona piłkarzy, którzy zostali królami strzelców już w swoim premierowym sezonie w La Lidze.
Takim wyczynem nie mogą się pochwalić m.in. Laszlo Kubala, Ferenc Puskas, Johan Cruyff, Diego Maradona, Gary Lineker, Hugo Sanchez, Cristiano Ronaldo, Karim Benzema czy Luis Suarez. A "Lewy" taki wpis w CV ma.
Przed nim dokonali tego jedynie Alfredo Di Stefano, Juan Seminari, Mario Kempes, Hans Krankl, Bebeto, Romario, Ronaldo (1997), Diego Forlan i Ruud van Nistelrooy. Z Polakiem to łącznie raptem 10 graczy w blisko stuletniej historii rozgrywek.
Tytuł obronił jednak tylko jeden z nich - Kempes w latach 1977-1978. Lewandowski zatem może być pierwszym od 46 (!) lat piłkarzem, który zgarnie Trofeo Pichichi w swoich dwóch pierwszych sezonach w La Lidze.
Ale to nie wszystko. Koronę i mistrzostwo w debiutanckim sezonie w Hiszpanii zgarnęło tylko trzech piłkarzy poza "Lewym": Di Stefano, Romario i van Nistelrooy. Żaden z nich nie był jednak królem strzelców i mistrzem w rok po roku w swoich pierwszych sezonach w La Lidze. A Lewandowski w niedzielę postawił pierwszy krok w kierunku tego spektakularnego osiągnięcia.
Motywacją Polaka jest też zdetronizowanie Lionela Messiego i zostanie najbardziej utytułowanym królem strzelców w historii futbolu. Na razie obaj mają po osiem koron najważniejszych europejskich lig, ale Argentyńczyk opuścił Stary Kontynent na rzecz Interu Miami, więc "Lewy" ma wolną drogę do rekordu.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty