Najlepszym obrazem tego, jaki de facto prezentują poziom nasze zespoły, są ich konfrontacje w europejskich pucharach. Czasem bowiem może nam się wydawać, że gdy Legia z Wisłą rozgrywają dobry mecz, to znaczy, że oba te zespoły są silne i mogłyby sobie poradzić w skali nie tylko tej krajowej. Tymczasem gdy przychodzą rozgrywki na arenie międzynarodowej, okazuje się, że polskie drużyny nie są w ogóle predysponowane do jakiejkolwiek rywalizacji na tej płaszczyźnie. I wtedy albo się kompromitują, albo – w najlepszym razie – przegrywają skromnie z rywalem, którego powinni powalić na łopatki biegając po boisku nawet w dziewięciu.
Wisła Kraków, nasz tegoroczny mistrz, od kilku lat stara się awansować do upragnionej Ligi Mistrzów. Nie udawało się już kilkakrotnie. Za słabi byliśmy na Anderlecht Bruksela, na Panathinaikos Ateny, czy chociażby ostatnio na pogrążony w kryzysie Tottenham Hotspur. Legia Warszawa za kadencji trenera Dariusza Wdowczyka nie dała rady Szachtarowi Donieck, a ostatnio w ramach pucharu UEFA – zespołowi FK Moskwa. Biją nas wszyscy – Belgowie, Grecy, Anglicy, Ukraińcy, Rosjanie, nie wspominając o Norwegach i kilku innych. Nasze zespoły klubowe przypominają antycznego bohatera tragicznego, którego wszelkie działania (bez względu na to, czy są dobre, czy też nie), prowadzą ostatecznie do jego klęski.
Tę klęskę ponosimy także my – kibice, obserwatorzy, fachowcy, dziennikarze. Co roku trzymamy kciuki za naszych "biegaczo-kopaczy”, co roku też zmuszani jesteśmy skulić swoje ogony, musząc ustępować innym krajom, także tym, które ani politycznie, ani gospodarczo nas nie przewyższają. Taki stan rzeczy trwa od co najmniej dekady. Nie oszukujmy się – dzisiaj w europejskiej piłce praktycznie nie istniejemy.
Jedynym zespołem wybijającym się ponad ten depresyjny poziom jest poznański Lech. I to już nie chodzi nawet fakt, że w mękach pokonał w dwumeczu Austrię Wiedeń. "Kolejorz” po prostu gra ładnie, szybko i z polotem. Działacze sprowadzają do drużyny niedrogich, aczkolwiek utalentowanych zawodników z różnych zakątków świata. Marketing na tle innych klubów funkcjonuje tam wyśmienicie – siłą Lecha są kibice, o których zawsze myśli się w pierwszej kolejności. Szkoda, że ani pan Cupiał, ani Filipiak, nie wspominając o panu Walterze, nie potrafią zrozumieć, że piłka to nie tylko biznes. Tutaj trzeba być i cierpliwym, i fleksyjnym. A nie myśleć jedynie o tym, by "odbić” sobie to, co włożyło się w ten interes.
Kalkulowanie właścicieli, co się opłaca, a co nie, wychodzi dziś bokiem naszym klubom. Jeżeli nic się pod tym względem nie zmieni, to nie pomogą nam nowe stadiony, hale widowiskowo-sportowe, hotele czy autostrady. Ludzie będą przychodzić na mecze i wychodzić ze stadionów na pół godziny przed ostatnim gwizdkiem sędziego. I to z prostej przyczyny – bo zwyczajnie nie ma na co patrzeć. Czy tego właśnie dziś chcemy?
Zapytałem kiedyś Piotra Świerczewskiego, byłego reprezentanta polski i klubowego obieżyświata, jak postrzega się dzisiaj futbol na zachodzie. Odparł, że zupełnie inaczej, niż u nas w Polsce. - Tam ma się zdecydowanie większy dystans do porażek, a wszelkie inwestycje mają charakter długofalowy. Kibice są wyrozumiali – nie zniechęcają się i w każdej sytuacji wspomagają swój zespół. Gdy grałem w Marsylii, mieliśmy nawet taki okres, że walczyliśmy o utrzymanie. To nie przeszkadzało naszym sympatykom, by w ilości trzydziestu, może czterdziestu tysięcy, przyjść na stadion. Polska jest pod tym względem daleko w tyle - odpowiedział.
Infrastrukturalnie dostaliśmy sporego "kopniaka” – musimy dobrze przygotować się do Mistrzostw Europy w 2012 roku. Powoli wypleniamy też korupcję z naszego piłkarskiego środowiska, choć jeszcze długa droga przed nami pod tym względem (zwłaszcza mając na uwadze naszą piłkarską centralę). Choć piłkarsko i mentalnie ciągle jesteśmy dość nisko w tej europejskiej hierarchii, może i to kiedyś ulegnie jakiejś przemianie.