Kiedyś śnieżne zaspy, dzisiaj Turcja i Hiszpania - okresy przygotowawcze polskich drużyn przeszły wielką metamorfozę

Bieganie w śniegu po pas, a potem salka i sztangi. Lata temu polska myśl szkoleniowa nie miała litości dla piłkarzy. Niektórzy byli też odporni na wiedzę. - Nie chcieli sport testerów. Uważali, że sami zrobią to lepiej - wspomina nasz rozmówca.

Mateusz Karoń
Mateusz Karoń
PAP/Bartłomiej Zborowski / PAP/Bartłomiej Zborowski

Gdyby spojrzeć jak zmieniały się przygotowania zimowe polskich drużyn, możemy mówić o niemal epokowym skoku polskiego futbolu. Dziś piłkarze trenują pod okiem fizjoterapeutów. Są na bieżąco monitorowani. A jeszcze kilkanaście lat temu przygotowania do rundy wiosennej ograniczały się do wypraw w góry.

- Zdobywaliśmy szczyty. Kiedy Siarkę Tarnobrzeg prowadził Janusz Gałek, mieliśmy treningi, które trwały około trzy godziny. Musieliśmy wbiegać wysoko, śniegu było po pas. Nieraz człowiek już ledwo szedł, ale trzeba było się zmieścić w czasie. Więc zaciskaliśmy zęby i przemierzaliśmy zaspy. Wracaliśmy umordowani i czekały nas zajęcia na sali - też bieganie, ze sztangą - wspomina srebrny medalista igrzysk olimpijskich z Barcelony, Andrzej Kobylański.

Nie było możliwości, by któryś z piłkarzy takiego tempa nie wytrzymał. - Zdawaliśmy sobie sprawę, że słabsza kość pęka. Jeśli nie dasz rady, możesz się pakować - dodaje Kobylański.

Biegajcie, trener musi porozmawiać

Zdaniem Macieja Murawskiego, który ma za sobą występy między innymi w Lechu Poznań i Legii Warszawa, zajęcia nie mogły wyglądać inaczej. Wszystko ze względu na klimat. Teraz zima w Polsce jest mniej surowa. - Alternatywę dla górskich biegów stanowiły sale gimnastyczne. Graliśmy na małe bramki po czterech. Problem w tym, że różnica między halą a dużym boiskiem jest ogromna. Dlatego trenerzy często zabierali nas na zaśnieżone płyty. Tam nie decydowały umiejętności, tylko przypadek. Śnieg trzeba było najpierw rozdeptać. Dlatego podczas tych gierek nieźle się męczyliśmy - wspomina "Muraś".

Ze szczególnie twardej ręki znany był Wojciech Łazarek. Kiedy tylko się pojawiał, na murawę znoszono sztangi, a górskie biegi miały po kilkadziesiąt kilometrów. - Najgorzej wspominam treningi w Wiśle Kraków. Te normalne. "Baryła" to gawędziarz, a nas podczas obozu w Zakopanem często obserwowali jacyś górale. Łazarek miał w zwyczaju prowadzić z nimi długie dyskusje. Podczas, gdy on sobie gadał, myśmy zapierniczali. Gonił nas potwornie, a że dobrze mu się rozmawiało - zajęcia nieraz trwały dwie, trzy godziny. W końcu pokapowaliśmy i wyganialiśmy tych ludzi. "A idźcież już do domu, bo nigdy nie skończymy!" - wołaliśmy do nich. Innego wyjścia nie było - śmieje się Marek Koniarek.

Na Zachodzie też katowali

Litości nie mieli również szkoleniowcy z innych krajów. Kobylański prawdziwą szkołę życia przeżył w Energie Cottbus. Trenerem był tam Eduard Geyer - człowiek, którego w Niemczech od lat nazywano katem. Twierdził, że słabszy zespół będzie mógł walczyć z drużynami pokroju Bayern Monachium tylko wtedy, gdy będzie dwa razy wydolniejszy. - Ale żeby to zrobić - trzeba najpierw wykonać ogrom pracy. Treningi u niego były naprawdę nie do zniesienia. Pamiętam, jak dwóch chłopaków z Zagłębia Lubin przyjechało na testy. Geyer zabrał drużynę do parku, gdzie był staw. Dobiegaliśmy tam jakieś 15 minut. Potem rozgrzewka i rundy wokół sadzawki. Jedno kółko miało około 900 metrów. W sumie jakieś półtorej godziny ciągłych przyspieszeń. Wróciliśmy padnięci na maksa. Wszyscy myśleliśmy, że to już koniec. Nie u tego pana. "A teraz przebierać buty i idziemy na boisko" - zarządził zaraz po wejściu do szatni. Zrobił jeszcze gierkę poprzedzoną jakimiś ćwiczeniami z piłką. Drugiego dnia obaj goście z Lubina już się nie pojawili - mówi "Kobi".

Energie w wydaniu Geyera nazywano najbrzydziej grającym zespołem Bundesligi. Taktyka opierała się na walce i wykopywaniu piłki jak najdalej od własnego pola karnego. Słowem, futbol rodem z DDR.

- A to wszystko nic. Najcięższe były obozy przygotowawcze w Alpach szwajcarskich. Rano lekkie zajęcia na pobudzenie, w południe między 12 a 13 kilometrami biegania dobrym tempem po górach i po dłuższej przerwie trening piłkarski. W to samo miejsce na obóz przyjechała raz rumuńska biegaczka Gabrierla Szabó. Znajdowało się tam jeziorko, dookoła niego była ścieżka na jakieś 4,5 kilometra. I ona spokojnie przebiegała ten dystans poniżej 17 minut. Geyer wściekał się, że nie jesteśmy w stanie jej przegonić, więc musieliśmy robić po cztery rundki. A byliśmy już po treningu... - dodaje.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×