Jan Tomaszewski: Mam swoje zdanie. I się z nim zgadzam

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Korzystał pan z przywilejów?

- Oczywiście. Piłkarze byli traktowani jak ludzie specjalnej troski. Jak przenosiłem się do nowego klubu, miasto dawało mi umeblowane mieszkanie i chociaż w sklepach niby wszystko było na kartki, to dla nas jakoś zawsze się coś znajdowało. Byliśmy ważni dla lokalnego środowiska, czy to górników, czy kolejarzy. Mieliśmy po dwa, trzy fikcyjne etaty. Za mistrzostwa świata dostaliśmy 3600 dolarów, a Brazylijczycy po 70 tysięcy. Ale przecież gdybyśmy dostali dziesięć razy mniej, to też nie gralibyśmy gorzej. Za dziesięć razy więcej z Niemcami też byśmy nie wygrali. Marzyło się o tym, żeby wyjechać na Zachód, ale wiadomo, że żelazna kurtyna była szczelna. Wielokrotnie mogłem uciec, ale jakoś mnie nie kusiło. Gdybym miał wybierać nowe życie, wybrałbym to samo. Dwie rzeczy bym tylko zmienił.

Jakie?

- Jak byłem w szkole, w elektronicznych zakładach naukowych, to wprowadzili tam komputery Odra i żebyśmy cokolwiek z tych bajtów rozumieli, zatrudniono nauczycielkę angielskiego. Nie słuchaliśmy jej, bo nie wierzyliśmy, że angielski nam się kiedykolwiek przyda. Zmieniłbym także higienę żywienia. Pochodziłem z rodziny średnio-biednej. Moja matka zawsze kombinowała z posiłkami. A to jakiś smalec, a to jakiś boczuś pieczony. Do dzisiaj to lubię, a to przecież bomby kaloryczne. Jak się teraz popatrzy na tych Beckenbauerów, to wyglądają jak kiedyś. Szczupli, zadbani, a ja wyglądam, jak wyglądam. Gdybym lepiej się odżywiał, na pewno lepiej grałbym w piłkę. Chociaż jako piłkarz prowadziłem się nieźle, nigdy nie byłem jakiś baletmistrz i nie przesadzałem z korzystaniem z możliwości, jakie dawała mi moja pozycja.

Profesjonalny piłkarz miał szansę w tamtych czasach zbudować normalną rodzinę?

- Nie. I jestem tego najlepszym przykładem.

Dlaczego?

- Nie było mnie dwieście dni w roku w domu. Miałem trzy żony, wspaniałe kobiety, ale one wyszły za marynarza. Wyjeżdżałem bez przerwy, mieszkałem w hotelach, a one siedziały w domu i czekały. Kiedy wracałem, chciały gdzieś ze mną wyjść, do teatru, albo na imprezę, a mnie to nie odpowiadało, bo imprezę miałem cały czas.

Nie chciał pan żyć tak normalnie jak wszyscy?

- O moich kobietach nie dam złego słowa powiedzieć, jednak byłem wierny tylko pierwszej miłości, czyli piłce.

Brzmi strasznie.

- A ja nie żałuję. Niczego nie żałuję. Od samego początku zdawałem sobie sprawę z tego, jak moje związki będą wyglądać. Spędziliśmy wspaniałe chwile, ale później wszystko się rozmyło. I nawet nie mam do siebie pretensji, bo to nie przeze mnie, ale przez piłkę.

A nie przez inne kobiety?

- Owszem, byłem przystojny, kręciły się wokół nas piękne dziewczyny, ale ja nigdy swoich żon nie zdradzałem. Zawsze byłem lojalny, ale zwyczajnie wiedziałem, że i tak te związki nie miały prawa przetrwać.

Był pan dobrym ojcem dla swoich córek?

- Trudno powiedzieć. Wiem, że obie wychowane zostały tak naprawdę przez matki, no bo jakim ja mogłem być ojcem? Starałem się zapewnić Gosi i Paulinie wszystko, co możliwe, ale na pewno nie byłem w stanie zapewnić im swojej stałej obecności. Jak ktoś jest obywatelem świata, to nie ma czasu być obywatelem swojego domu.

Mandaty pan płacił?

- Często ich nie dostawaliśmy. Jechało się szybko na jakiś trening, albo wywiad i kończyło się na pouczeniu. Żartowałem z milicjantami, że mam pecha, skoro jest czterdzieści milionów Polaków i musieli zatrzymać akurat mnie. Nie było jednak tak, że czułem się nietykalny.

Nie bawił się pan na mieście?

- Prowadziłem prywatne życie na własnych zasadach. Byłem samotnym, białym żaglem. Nie korzystałem z życia wielkomiejskiego. Przecież jak umówiłem się z jakąś dziewczyną w kawiarni, to nie miałem spokoju. Z jednej strony były to dowody sympatii, ale od razu zaczynało się: "Tomuś, nie napijesz się?". No i czego bym nie odpowiedział, to źle. "Tomuś" się nie napił, znaczy, że już taki sławny, że zarozumiały. Jak "Tomuś" się napił, to wiadomo - bramkarz pije to zjazd do zajezdni, niech odpocznie. Wolałem kameralne spotkania, w mieszkaniach. Wiedziałem, że korzystanie ze sławy może okazać się krótkoterminowe i miałem rację. Zrozumiałem to po moim najważniejszym meczu w życiu - debiucie w reprezentacji Polski w meczu z Niemcami w Warszawie.

Dlaczego ten mecz był najważniejszy (1:3 z RFN w 1971 r. - przyp. red.)?

- Miałem 23 lata. Wchodziłem do wielkiej piłki i właśnie po tamtym spotkaniu stałem się najpopularniejszym człowiekiem w Polsce. Pół kraju chciało mnie powiesić, pół tylko wysłać na banicję. Nie było dla mnie miejsca w piłce, zostałem stłamszony. Grałem w Legii, najbardziej znienawidzonym klubie w Polsce. Gdybym grał na przykład w Górniku, obwiniono by mnie za porażkę z Niemcami i tyle, a że byłem zawodnikiem z warszawskiego klubu, to byłem skończony.

Aż tak?

- Powiedziałem wtedy, że będę pluł krwią, a pokażę wszystkim, że potrafię bronić i wrócę do kadry. Taka porażka dała mi olbrzymią motywację. Kiedy wyciągnięto do mnie rękę w Łodzi, postanowiłem zrobić wszystko, by ŁKS nigdy nie pożałował tej decyzji. Bo ja z Niemcami nie przegrałem sam, tylko zawaliłem trzecią bramkę, jednak zapomniano, że albo wszyscy wygrywamy, albo wszyscy przegrywamy. Tamten mecz potraktowano jednak jak rewanż za wojnę.

O moich kobietach nie dam złego słowa powiedzieć, jednak byłem wierny tylko pierwszej miłości, czyli piłce.

Długo się pan zbierał?

- Nie wiedziałem, co robić. Gdzie się nie pokazywałem, natychmiast wytykano mnie palcami. "To ten, co zawalił!" - słyszałem ciągle. Nie szukałem pociechy w alkoholu, ale zamknąłem się w sobie i zacząłem trenować. Przyjechałem do ŁKS zimą i ćwiczyłem z koszykarzami, piłkarzami ręcznymi. Robiłem wszystko, by wrócić do reprezentacji. Miałem szczęście, bo w Łodzi na kilka miesięcy zakontraktowano pana Górskiego, jako konsultanta, i on widział tę moją walkę z samym sobą. Po igrzyskach w Monachium w 1972 chyba ośmiu medalistów zakończyło kariery, a w eliminacjach wylosowaliśmy Anglię i Walię, chłopów po metr dziewięćdziesiąt. Pan Kazimierz szukał chłopaków, którzy nie bali się walki. I postawił na mnie.

Tak od razu?

- Zagraliśmy ze Stanami Zjednoczonymi w Łodzi, zamiast mnie mogliby ręcznik powiesić na poprzeczce, bo rywale byli słabi i wygraliśmy 4:0. Potem pojechaliśmy do Walii i myślałem, że zagra Marian Szeja, który kilka lat wcześniej w Liverpoolu zagrał świetny mecz z Anglikami. Po śniadaniu pan Górski poprosił mnie jednak do sali, a tam czekała na mnie komisja wszystkich świętych w polskim futbolu. "Panie kolego, jest taka sytuacja, że gramy z Walią i postawiłem na pana. Co pan na to?" - usłyszałem. Pomyślałem wtedy, że to nagroda za moją ciężką pracę i że jak teraz miałbym zawalić, to pójdę do pracy w kamieniołomach. Odpowiedziałem, że jestem do dyspozycji. Później dowiedziałem się, że to była kluczowa rozmowa, że gdybym się chociaż chwilę zawahał, moja kariera mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej.

Ale z Walią przegraliście 0:2.

- Siedzieliśmy po tym meczu z Heńkiem Kasperczakiem, Leszkiem Ćmikiewiczem i Lubańskim trochę załamani. "Przecież oni nie potrafią grać w piłkę. To rugbyści byli" - powiedział któryś. Bo to prawda była, jak ktoś się na Wyspach nie nadawał do rugby, to szedł do piłki nożnej i to właśnie była reprezentacja Walii. John Toshack był niezły, a reszta to rzeźnicy. I wtedy któryś z nas powiedział zdanie, które zaczęło nowy rozdział w historii naszego futbolu: "Myśmy już przegrali te eliminacje, ale jako oni przyjadą do Polski, to tak im w***, że zobaczą, co to rugby".

Na kolejnej stronie m.in. o przygodzie Jana Tomaszewskiego z polityką oraz dlaczego nie podałby ręki Robertowi Gadosze.

Czy podobają Ci się opinie wygłaszane przez Jana Tomaszewskiego?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×