Michał Żewłakow: Nauczyłem się życia

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Ma pan kontakt z Beenhakkerem?

Ostatnio przy okazji meczu w Madrycie z Realem gospodarze zaprosili nas na lunch. Emilio Butrageno zadzwonił do Leo i przekazał mi słuchawkę. Ale kontaktu na co dzień nie mamy, dla Beenhakkera futbol to już teraz hobby, a przecież było to całe jego życie.

Kto miał większy wpływ na rozwój reprezentacji? Engel czy Beenhakker?

Nie da się porównywać. Engel był pierwszy, pokazał, że możemy odnieść jakiś sukces. Leo był osobą, która otwierała piłkarzowi z Polski głowę na Europę. Przecież to za Beenhakkera Lewandowski dostał pierwsze powołanie, przecież to Holender wymyślił dla kadry Michała Pazdana, który tak naprawdę wypalił dopiero kilka lat później. Beenhakker miał trudne zadanie, bo w wielu sytuacjach musiał nam siłą udowadniać, że to co my myślimy na różne tematy, nie do końca jest prawdziwe. I przekonał nas, że słowo "niemożliwe" nie istnieje.

Wyciągał was z drewnianych chatek?

Jak przyznaję się dzieciom, że pierwszy raz leciałem samolotem mając 21 lat, to się ze mnie śmieją. Teraz to jakaś abstrakcja. Zagranicą pierwszy raz byłem może pięć lat wcześniej. Nasze pokolenie przed meczami wyjazdowymi najpierw walczyło z emocjami, z tym, by poradzić sobie z zaszczytem, jaki nas spotkał, że w ogóle możemy tu grać. Dopiero później pojawiały się myśli o przeciwniku. Teraz na szczęście jest inaczej, najmłodsze dzieciaki jeżdżą na turnieje zagraniczne, możliwości klubów są dużo większe, ale pewne ograniczenia na pewno pozostały. Niemiec, który idzie do szkółki w swoim mieście, wie, że klub, któremu kibicuje, może wygrać Ligę Mistrzów. Nasz młody piłkarz może najwyżej marzyć o tym, by jego klub chociaż raz w tej Lidze Mistrzów zagrał. Moim zdaniem taka różnica świadomości rzutuje później na odwagę, na zachowania w ekstremalnych sytuacjach na boisku. Nasz wielki szczyt dla Francuza czy Niemca był małą górką. Teraz nasze młode pokolenie jest wreszcie pazerne, ma rozbudzone ambicje i wiarę w to, że z każdym może walczyć, jak równy z równym. A sukces w sporcie zbudowany jest właśnie na wierze, jak jej nie masz to nawet nie zaczniesz swojej drogi. W jej zbudowaniu potrzeba jednak jak najwięcej pozytywnych doświadczeń. Drobne sukcesy reprezentacji, awans, pierwszy wygrany mecz, wyjście z grupy. Jestem przekonany, że nasza kadra na kolejny turniej pojedzie jeszcze bardziej głodna, już nie po niespodziankę, ale po to, co jej się należy.

A co się należy?

Kiedyś uważano, że nie wypada mówić wielkich słów przedwcześnie. Że w przypadku niepowodzenia kibice nie wybaczą, a media zjedzą. Tyle że Polacy są już tak świadomi swoich możliwości i umiejętności, że zmienili kod DNA, wyparli z niego porażkę. Nie będą się bali zapowiedzieć medalu.

Pamiętając o swoich doświadczeniach, nie wiem jednak, czy byłbym w stanie żyć tak jak on. Lewandowski

Pan te najważniejsze mecze rozgrywał najpierw w głowie czy szedł na żywioł?

Najczęściej spędzałem czas w pokoju na rozmowach z Arturem. To odważny facet, nigdy nie pękał i to na mnie działało. Wydaje mi się, że byliśmy osobami, które na boisku i poza nim dodawały animuszu całej reszcie. Starczyło, na ile starczyło, ale wydaje mi się, że ci, którzy z nami grali, będą wspominać nas kolorowo. Dużo mówi się o alkoholu, że wtedy był wszechobecny w piłce. Może było to zjawisko, które specjalnie nie dziwiło, ale tego przecież nie wymyśliła nasza generacja, tradycje przejęliśmy w spadku po poprzednikach. Budowaliśmy atmosferę. Jak była impreza i drużyna szła, to szedłem i ja. Uważałem, że człowiek, który w życiu prywatnym jest w stanie zaryzykować, to samo zrobi na boisku, a ktoś zachowawczy i poukładany taki sam będzie podczas gry. Wyjątkiem jest tylko Lewandowski… Lubiłem sobie ułożyć wszystko wcześniej, ale koncentrowałem się tak samo na Francuzów jak na Ormian, na mecz ze Sportingiem Lizbona w Lidze Europejskiej, jak na Gryf Wejherowo w Pucharze Polski. Mecz to mecz, miałem pokazać, co potrafię, to zawsze wbijał mi ojciec do głowy. Oczywiście, że na początku byłem bardziej bojaźliwy i mniej odporne na bodźce, na które nie powinienem zwracać w ogóle uwagi.

To znaczy jakie?

Jak graliśmy z Francuzami, miałem 24 lata, ale kiedy zobaczyłem z bliska ekipę z Laurentem Blancem, Fabienem Barthezem, Yourrim Djorkaeffem czy Bixente Lizarazu to i tak kątem oka sprawdzałem, jakie mają buty. Serio. Takie zachowanie jest teraz może normalne dla juniora, a ja byłem już przecież profesjonalnym piłkarzem, to był poziom reprezentacji.

W waszych czasach korzystanie z pomocy psychologa było wstydem?

W Anderlechcie korzystałem. W zespole było 25 chłopaków, ale chyba byłem jedyny. Nie tyle szukałem pomocy w sporcie, co chciałem w radach psychologa szukać czegoś życiowego. Nie lubię, jak ktoś mi coś narzuca, ale jak coś we mnie dojrzeje, to wtedy dam z siebie wszystko, by to realizować. Do pewnych decyzji musiałem zwyczajnie dojrzeć. Miałem taki moment, kiedy piłka przestała mi sprawiać radość, to był ostatni sezon w Legii, kiedy umierał mi ojciec. Zrozumiałem wtedy, że futbol nie jest najważniejszy w życiu, dlatego po zakończeniu rozgrywek zakończyłem karierę. Gdybym się zdecydował grać jeszcze przez rok, oszukiwałbym siebie i kolegów.

Śmierć ojca bardzo pana zmieniła?

Obserwowałem ją od momentu, kiedy tata dowiedział się, że ma raka. Po rozmowie z lekarzem wiedziałem, że zostało mu sześć miesięcy. Ciężko żegnać się z osobą, która tak naprawdę zrobiła dla ciebie najwięcej, która ciągle przy tobie była i była dla ciebie motywacją. Musisz sam w sobie wyzwolić siły, żeby ojciec walczył. A mój ojciec nie był wojownikiem, raczej znosił trudy życia, a nie walczył o to, żeby było lepiej. Miałem przed sobą obraz taty, prężnego faceta, który na moich oczach zmieniał się w kogoś, kto funkcjonował coraz gorzej. Marcin grał wtedy w Kielcach, albo Bełchatowie, większość rzeczy była na mojej głowie, zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie łączyć tego wszystkiego z piłką. Przez pierwsze pół roku grałem, drugie spędziłem na ławce, i po rozmowie z trenerem Janem Urbanem uznałem, że będę lepiej dbał o chłopaków w szatni niż na boisku. Po jakimś czasie mnie puściło, ale był czas, kiedy zamknąłem się na świat. Zrobiłem sobie rachunek - kto przyjaciel, a kto był przy mnie tylko wtedy, kiedy było dobrze. Na bliskich się nie zawiodłem. Teraz już żyję jak przed śmiercią ojca.

Dla mnie piłka to nie było tylko zarabianie pieniędzy i zdobywanie trofeów. Traktowałem karierę jako szansę na poznanie świata, innego sposobu życia



Pozostaje pan głuchy na prośby kibiców, by założyć konta na portalach społecznościowych. To nie dla pana?

Nigdy nie czułem takiej potrzeby. Nie czułem się osobą na tyle mądrą i nieskazitelną, żeby publicznie pisać rzeczy, do których inni mieliby się ustosunkowywać. Poza tym w Polsce, jeśli jesteś znany i do tego jeszcze coś osiągnąłeś, to wcześniej czy później dostaniesz po mordzie. Nie chcę nikogo edukować. Podzielę się swoim doświadczenie - jeśli ktoś będzie go naprawdę potrzebował, to mnie znajdzie.

Kiedyś był pan częścią drużyny, którą czasami spotykała krytyka. Teraz, jako dyrektor sportowy, musi pan radzić sobie z krytyką swoich decyzji samemu. Jak inna to jest presja?

Do każdej można się przyzwyczaić. W każdym gorszym momencie zadaję sobie pytanie, czy to był po prostu mój błąd, czy też chciałem kogoś naciągnąć dla swojej wygody. Mam czyste sumienie, nie jestem w klubie od realizacji swoich dziwnych wizji. Najważniejsze decyzje podejmowałem, konsultując się z trenerami, skautami, prezesem. Oczywiście podpisuję się pod transferami, bo czyjś podpis musi być, ale to efekt pracy całego zespołu. Mogę się mylić, bo jestem tylko człowiekiem. Jeśli jest ktoś chętny, mądrzejszy, by zająć moje miejsce, to ustąpię. Dla dobra klubu. Może w niektórych sytuacjach okazało się, że jestem za głupi, ale wszystko robiłem w dobrej wierze. Można mieć do mnie duże albo małe pretensje, ale więcej zrobiłem dla Legii dobrego niż złego. Ale kiedy na dziesięć decyzji podejmiesz osiem dobrych i dwie złe, to ludzie i tak przyczepią się tylko do tych dwóch.

Nie zastanawiał się pan, czy nie odejść z klubu razem z Bogusławem Leśnodorskim?

Do tej pory się zastanawiam, jednak na pewno nie jest to odpowiedni moment. Jestem lojalny względem trenera i piłkarzy, bo sezon się jeszcze nie skończył. Powiedziałem prezesowi Dariuszowi Mioduskiemu, że tak naprawdę decyzję podejmę po zakończeniu rozgrywek. Nie jest powiedziane, że muszę w Legii zostać, mam jeszcze kilka tygodni na przemyślenia.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×