Szymon Marciniak: Gdy zostałem sędzią, zrozumiałem, jakim byłem dupkiem

Z wulgarnych przyśpiewek Żylety robimy sobie na boisku żarty. Kibice myślą, że jak krzykną, to się ich przestraszę. Trudno żebym się przestraszył 30 tysięcy fanów, skoro sędziuję czasem przy 90 tysiącach - mówi sędzia piłkarski Szymon Marciniak.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
PAP/EPA / ETIENNE LAURENT

Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: Skąd się wziął Szymon Marciniak?

Szymon Marciniak: Czyli?

Dominator, człowiek silny psychicznie, nie do złamania.

Ukształtował mnie sport, konkretnie kolarstwo. To dyscyplina bardzo wymagająca, cały czas musisz ze sobą walczyć. Miałem 12 lat, gdy podczas treningu przejeżdżałem 100 kilometrów, niezależnie od padającego deszczu, palącego słońca czy kłującego mrozu. Rówieśnicy się bawili, w zimie szli na sanki, a mi mama zakładała gazety i specjalne ceraty na nogi, później siadałem na rower. I jechałem, kręciłem. Nie było gadki, czy mi się to podoba, czy nie.

A podobało?

Oczywiście, że wtedy mi się to nie podobało. Byłem młodym chłopakiem...

To dlaczego pan to robił?

Bo byłem przeambitny, zawsze chciałem wygrywać. Poza tym ojciec mówił: masz trening na 17, idziesz i nie ma dyskusji. Jedziesz, później schodzisz z siodełka i jesteś cały oszroniony, bo było na dworze minus trzy stopnie. Nie możesz wyjąć nogi z buta, bo stopa ci do niego przymarzła. Inni w taką pogodę nie wyszliby nawet na spacer z psem, a ty właśnie przejechałeś na rowerze ponad 100 kilometrów. Walczysz sam ze sobą, nie możesz odpuścić na 37 kilometrze, bo wciąż jesteś przecież 37 kilometrów od domu. Trafiałem na świetnych trenerów. U nich nie było płaczu. "Jak płaczesz, to ja nie mam dla ciebie nawet chusteczki. Zejdź z roweru i wytrzyj sobie łzy liściem. Jak zostajesz, to my na ciebie nie czekamy" - tak to wyglądało, tak się kształtował mój charakter.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: Ronaldo pokazał rodzinę. Na zdjęciu 16 osób
Był pan dobrym kolarzem?

Tak - jak to się mówi - grupa jeździła na mnie. Było nas dużo, 18 osób, każdy miał swoje zadanie. Jedni inicjowali ucieczki, "skakali", inni ucieczki kasowali, jeszcze inni byli od czasówki. A ja byłem uniwersalny. Byłem bardzo mocny w górach, mocny na finiszu, mocny fizycznie. "Gniotłem na koło", nikt nie był w stanie utrzymać mojego tempa.

Dlaczego mimo talentu nie poszedł pan w tę stronę?

Bo kochałem piłkę. Nawet po powrocie do domu z bardzo ciężkich treningów kolarskich znajdowałem czas na kopanie piłki. Nawet gdy dostawałem już za jeżdżenie na rowerze pieniądze i sprzęt, o którym normalnie nie mógłbym nawet marzyć, to jednak piłka zawsze była moją miłością. Dlatego kolarstwo porzuciłem, gdy miałem 15 lat.

I co ojciec na to?

Nie był szczęśliwy. To były inne czasy. Tata, stara szkoła, trzymał nas krótko, miał twardą rękę i mieliśmy zgrzyty. Ale w końcu zrozumiał, że to piłka sprawia mi przyjemność. Poza tym trafiłem do bardzo mocnej drużyny w Wiśle Płock. Szybko pojechaliśmy na mistrzostwa Polski, pokonaliśmy Widzew, ŁKS, SMS Łódź. W piłkę grałem, ale patrząc z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że piłkarzem nie byłem. Byłem kopaczem.

Żebym został dobrze zrozumiany: nie jest tak, że tłumaczę się z błędów faktem, że muszę sędziować w polskiej lidze. Dobry sędzia poradzi sobie wszędzie. Dałem dupy i tyle, zdaję sobie z tego sprawę. Chodzi tylko o to, że w Polsce sędziuje się trudniej, zupełnie inaczej niż w Europie. Dlatego do końca poprzedni sezon nie był dla mnie tak radosny. W kilku sytuacjach musiałem zachować się lepiej, nie wypada mi popełniać pewnych błędów.



Jednym z pana trener
ów był Maciej Bartoszek.

Grałem w Ciechocinku, gdzie trenerem był jego tata. To on dzierżył tam berło, a syn uczył się fachu. Poznałem tam wówczas wiele świetnych ludzi, między innymi właśnie Maćka. Nigdy się tego nie wstydziłem, że grałem w Ciechocinku. Koledzy z tamtych czasów zastanawiają się, jak to w ogóle możliwe, że zostałem sędzią. Na boisku byłem przecież kawał skurczybyka, nieznośny dla sędziów. Gdy już poznałem przepisy i zostałem arbitrem, zrozumiałem, jakim byłem dupkiem.

Co ciekawe, sędziować zaczął pan dość późno. Dziś na kurs zapisują się chłopcy, kt
órzy nie ukończyli 18. roku życia.

Na kurs sędziowski poszedłem w wieku 21 lat, ale pierwsze sezony były w zasadzie stracone, bo wciąż grałem w piłkę. Czasem pojechałem na trampkarzy, mecz żaków, pogwizdałem i tyle. Na poważnie zająłem się tym, gdy miałem około 25 lat. Zacząłem się realizować. Wiele ludzi z płockiego okręgu radziło mi, żebym rzucił piłkę i na poważnie chwycił gwizdek, bo dobrze mi to wychodziło. Wszystko poszło ekspresowo. Gdy byłem w okręgówce, powiedziałem starszym kolegom: zobaczycie, kiedyś będę sędziował w finale Ligi Mistrzów i finale mistrzostw świata.

I co odpowiedzieli?

Młody, spakuj się, bo jutro jedziemy do Staroźreb na "okręgóweczkę"! Gdy zostałem już sędzią międzynarodowym, powiedziałem im: blisko, bliżej, coraz bliżej…

Co pan czuje, gdy sędziuje pan na Legii, a cały stadion krzyczy: "Marciniak! Co? Ty kur**!"?

Śmiać mi się chce. Jeśli ktoś myśli, że krzykiem można wyprowadzić mnie z równowagi, jest w grubym błędzie. Gdy sędziuję i słyszę ten tekst - mogą to potwierdzić sami zawodnicy - robimy sobie z tego jaja. Choć na początku zawodnicy Legii byli trochę przestraszeni. Nie chcę mówić o konkretnych nazwiskach - oni wiedzą, o kogo chodzi - ale podbiegali do mnie i mówili, że nie mają z tym nic wspólnego, żebym się nie przejmował. Odpowiadałem, żeby dali spokój, bo to nie ma dla mnie żadnego znaczenia.

Wie pan w og
óle, która boiskowa sytuacja sprawiła, że Żyleta tak pana "pokochała"?

Kilka lat temu prowadziłem półfinał Pucharu Polski Legia - Śląsk. Po strzale Marka Saganowskiego piłka odbiła się od zawodnika Śląska, słupka i wyszła na rzut rożny. Nie pozwoliłem na wykonanie rzutu rożnego, skończyłem pierwszą połowę dogrywki, bo po prostu skończył się czas. Marek do mnie ruszył, ale szybko mu wytłumaczyłem, o co chodzi. Żyleta jednak wówczas pierwszy raz zaintonowała wspomnianą przyśpiewkę. A później wpadło już to w ucho. Kilka moich decyzji nie było po myśli Legii i jej kibiców, więc tak już zostało. Kibice myślą, że jak krzykną, to się ich przestraszę. Trudno żebym się przestraszył 30 tysięcy fanów, skoro sędziuję czasem przy 90.

Pana to nie rusza, ale mecze w telewizji oglą
dają pana żona, córka. Ich to nie dotyka?

Córka jest za mała, żeby świadomie do tego podchodzić. Pewnie bardziej dotyka to moich rodziców i żonę, ale zawsze tłumaczę im, żeby mecze oglądali przy wyciszonym głosie. Z dwóch powodów - ewentualnych wyzwisk, ale także z powodu zbyt pochopnej i niepoprawnej oceny pseudofachowców w telewizji. Pseudofachowców, którzy często uważają, że znają się na przepisach i sędziowaniu, bo kilka razy kopnęli piłkę. To tak nie działa. To jak w normalnym życiu. Są ludzie i ludzie. Nie masz wpływu na to, czy ktoś rzuci w ciebie puszką, czy pomoże przejść staruszce przez pasy. Wiele razy spotykałem w Warszawie kibiców, którzy prosili mnie o zdjęcie. Pytałem wtedy:
- A wy to gdzie siedzicie na meczach?
- No, na Żylecie!
- O, a śpiewacie na mnie?
- My? Nie, nigdy!

Żona nigdy nie pytała: po co ci to, skoro cią
gle cię obrażają?

Jesteśmy ze sobą od czasów, gdy jeszcze grałem w piłkę, więc plecak dźwigamy razem. Jest ze mną na dobre i złe, zawsze stoi za moimi plecami. Rodzina wie, że to moja praca. Co ja zmienię? Pójdę pod Żyletę i poproszę, żeby przestali krzyczeć?

Nigdy się nie zdarzył
o, że idąc ulicą został pan zwyzywany od najgorszych?

Nigdy.

Wielu pan stracił znajomych w trakcie poprzedniego sezonu?

To podchwytliwe pytanie?

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi, który sędzia według Szymona Marciniaka był na wiosnę najlepszym arbitrem w polskiej ekstraklasie oraz co przed meczem Juventus Turyn - FC Barcelona w ćwierćfinale Ligi Mistrzów powiedział Marciniakowi Gerard Pique.

Czy Szymon Marciniak ze swoim zespołem poprowadzi w przyszłości finał Ligi Mistrzów?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×