30 sierpnia 2009 roku. W szlagierze belgijskiej ligi Anderlecht Marcina Wasilewskiego podejmuje Standard Liege. Rozegrane trzy miesiące wcześniej spotkanie między tymi drużynami przesądziło o losach mistrzostwa - Standard wygrał 1:0 po golu Axela Witsela. Z boiska leciały iskry. Sędzia dopuścił do ostrej gry, a "Wasyl" kończył tamten mecz z rozbitą głową. Ani myślał o zejściu z boiska, więc grał z zakrwawionym bandażem na głowie.
To miał być jego pożegnalny mecz. Dzień po spotkaniu, w ostatnim dniu letniego okna transferowego, miał podpisać kontrakt z Hull City i spełnić wielkie marzenie o występach w angielskiej Premier League, a następnie pojawić się w Warszawie na zgrupowaniu reprezentacji Polski przed kluczowymi meczami el. MŚ 2010 z Irlandia Północną i Słowenią.
Powalony niedźwiedź
Jest 26. minuta. Polaka od upragnionego transferu do Anglii, na który pracował przez całą karierę, dzieli, licząc z przerwą miedzy pierwszą a drugą połową, około półtorej godziny. Witsel i Wasilewski ruszają do bezpańskiej piłki, Polak dopada do niej pierwszy i atakuje ją podręcznikowym wślizgiem. "Wasyl" robi to, za co kibice Anderlechtu go kochają - ofiarną interwencją przerywa atak rywali. Nie zdążą jednak nagrodzić akcji obronnej Polaka brawami, bo za chwilę panujący na Stade Constant Vanden Stock tumult uciszy przeraźliwi dźwięk trzasku pękających jak suche gałęzie kości.
Witsel po bestialsku atakuje Wasilewskiego, z impetem naskakując bezbronnemu Polakowi na prawą nogę. Po zamachu Belga na zdrowie "Wasyla" kończyna Polaka była zmasakrowana w każdy możliwy sposób - doszło do złamań otwartych zarówno kości piszczelowej, jak i strzałkowej, uszkodzeń więzadeł w kolanie i stawie skokowym. To diagnoza, której nie stawia się piłkarzom, lecz ofiarom wypadków komunikacyjnych.
ZOBACZ WIDEO: Prezes Górnika Zabrze odpowiada Dariuszowi Mioduskiemu
Będący naocznymi świadkami dramatu Wasilewskiego piłkarze Anderlechtu i Standardu odrywali wzrok, a niektórzy nawet zalali się łzami. - Spojrzałem na leżącego Marcina i miałem wrażenie, jakbym ujrzał w lesie powalonego niedźwiedzia. To było szokujące - mówił Jelle Van Damme.
Niedługo później piłkarze Anderlechtu zeszli do szatni. Siedząc w milczeniu, słyszeli wyjącego z bólu kolegę. - Jeśli taki twardziel jak "Wasyl" krzyczy tak głośno, że słychać go przez dwie ściany, to znaczy, że ból musiał być nieprawdopodobny - komentował ówczesny trener Anderlechtu, Ariel Jacobs.
W szoku byli nie tylko piłkarze, którzy, co naturalne, są bardziej wrażliwi na krzywdę kolegi po fachu, ale też - jak podał dziennik "Le Soir" - ludzie, którzy na co dzień obcują z takimi widokami. "Ratownicy, którzy udzielali mu na boisku pierwszej pomocy, byli wstrząśnięci widokiem nogi Wasilewskiego" - relacjonowała gazeta. Niektóre belgijskie media uznały natomiast, że zdjęcia ze zdarzenia są tak drastyczne, że podjęły decyzję o ich niepublikowaniu.
Sam Wasilewski nawet na chwilę nie stracił przytomności. Co zapamiętał z tamtej chwili? - Trzask kości i nieprawdopodobny ból. Kurczę, tego nie da się opowiedzieć. Nie jestem w stanie tego z niczym porównać, człowiek wtedy przekracza progi, których nigdy nie musiał - mówił trzy tygodnie później na łamach "Piłki Nożnej".
Prosto ze stadionu piłkarz został przetransportowany do szpitala, a by uśmierzyć jego ból, lekarze musieli podać mu podwójną dawkę morfiny. Transfer do Hull City miał być dla Wasilewskiego nagrodą za kilkanaście lat ciężkiej pracy, tymczasem niewiele zabrakło, by w ciągu sekundy z zawodowego piłkarza o sylwetce gladiatora stał się inwalidą. Po barbarzyńskim ataku Witsela na włosku zawisła nie tylko kariera "Wasyla" - w pierwszej fazie lekarze brali nawet pod uwagę amputację pokiereszowanej nogi ze względu na ryzyko zakażenia.
Sześć operacji
Wasilewski nie był pierwszym zawodowym piłkarzem, który doznał na boisku takiej kontuzji. Wcześniej podobny koszmar przeżyli między innymi znany z Coventry City David Busst czy jeden z najlepszych belgijskich piłkarzy ostatniej dekady XX wieku, Luc Nilis. Obaj podjęli walkę o powrót na boisko, ale ostatecznie makabryczne urazy zmusiły ich do przedwczesnego porzucenia futbolu.
Tymczasem Polak wznowił karierę, ale by móc wrócić na boisko, musiał przejść aż sześć operacji w ciągu jedenastu miesięcy. Tylko kilka dni po odniesieniu urazu poszedł pod nóż cztery razy. - Najgorzej było po czwartej operacji. Żona mówiła, że z bólu aż gryzłem poduszkę. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżywałem - mówił "Przeglądowi Sportowemu".
W pierwszych tygodniach po urazie przyjmował końskie dawki leków, po których był oszołomiony. Nie ukrywał, że przejście kilku metrów bez zawrotów głowy było dla niego nieosiągalnym zadaniem. Zabiegi jednak były udane, więc zaczęły pojawiać się pierwsze prognozy dotyczące daty powrotu Wasilewskiego do pełnej sprawności. Najbardziej optymistyczne mówiły, że "Wasyl" będzie mógł wznowić treningi dziesięć miesięcy po ataku Witsela, ale Polak wprawił w osłupienie prowadzących go lekarzy, bo po pół roku zaczął biegać, a już 8 maja 2010 roku wystąpił w ligowym meczu - powrót do gry zajął mu ledwie 251 dni! Podczas kończącego sezon 2009/2010 spotkania z Sint Truidense VV kibice Anderlechtu przywitali go w taki sposób, że zaszkliły mu się oczy.
- Czuję się, jakbym zaczynał karierę po raz drugi. Lekarze mówili, że jeśli wrócę, to najwcześniej za 10 miesięcy, a wróciłem po ośmiu. Harowałem za dwóch, byłem zdeterminowany, walczyłem ze wszystkich sił i zostałem nagrodzony - mówił na łamach "Super Expressu", dodając: - Wiedziałem, że zagram w tym meczu, dzień wcześniej rozmawiałem z trenerem i zapewnił mnie, że wejdę na końcówkę. Byłem przygotowany na ciepłe przyjęcie kibiców, ale to, co mnie spotkało, było niesamowite. Owacja na stojąco i taki doping, że aż się można było popłakać ze wzruszenia.
Ten występ miał jednak jedynie symboliczny charakter. Na dobre do gry Wasilewski wrócił dopiero w listopadzie 2010 roku, bo w międzyczasie przeszedł szóstą operację - po wznowieniu treningów z pełnymi obciążeniami ciągle doskwierał mu ból. Okazało się, że kość strzałkowa nie do końca się zrosła i wymagana była kolejna interwencja. - Lekarz włożył mi w łydkę blaszkę, do tego osiem śrub. I ból minął, jak ręką odjął - opowiadał po latach "Newsweekowi".
Rehabilitacja po tym zabiegu zajęła mu kilka tygodni, potem stopniowo odbudowywał formę fizyczną i 27 listopada 2010 zagrał pięć minut w ligowym meczu z Charleroi, a do wyjściowej "11" Anderlechtu wrócił już tydzień później. I to w jakim stylu! Puentą jego heroicznej walki o powrót na boisko było gol strzelony w wygranym 2:1 spotkaniu z Zulte-Waregem - pierwszym, w którym zagrał od pierwszego gwizdka po odniesieniu kontuzji.
- "Wasyl" to wojownik. Większość zawodników pewnie by się poddała w jego sytuacji, ale Marcin ma niesamowicie silny charakter. Dla niego gotowość do gry jest prawdziwą obsesją - mówił trener Jacobs. W podobnym tonie wypowiadał się dyrektor generalny Anderlechtu, Herman Van Holsbeeck: - Jako niemi świadkowie piekła, przez które przeszedł Marcin, możemy tylko podziwiać i szanować go za determinację. Jako klub dołożyliśmy wszelkich starań, by Marcin miał możliwie najlepszą opiekę medyczną i rehabilitację. Jednak mimo wszelkich środków, praca, którą wykonał Marcin była nadludzka. Wielu piłkarzy poddałoby się w połowie drogi.
[nextpage]Spełnione marzenia
Wasilewskiemu groziło inwalidztwo, a w niewiele gorszym przypadku przedwczesne zakończenie kariery, tymczasem wrócił do gry już 454 dni po bestialskim ataku Witsela. "Już", biorąc pod uwagę skalę uszkodzeń nogi, do których doprowadził Belg. Dzięki tytanicznej pracy "Wasyl" nie tylko uratował karierę, ale też potrafił wrócić do poziomu sprzed odniesienia koszmarnego urazu.
W końcu wszystko co najlepsze w karierze, spotkało go po 30 sierpnia 2009 roku. Z Anderlechtem sięgnął po trzy kolejne mistrzostwa Belgii, do których dorzucił Superpuchar, a we wrześniu 2012 roku zadebiutował w Lidze Mistrzów. Dwa lata po urazie wrócił natomiast do reprezentacji Polski i w koszulce z białym orłem na piersi zagrał jeszcze 22 razy, wchodząc dzięki temu do Klubu Wybitnego Reprezentanta.
Z poślizgiem spełnił też wielkie marzenie o występach w Premier League. Gdy w lipcu 2013 roku wygasł jego kontrakt z Anderlechtem, pozostawał bez klubu przez blisko trzy miesiące, by we wrześniu podpisać umowę z występującym wówczas na zapleczu angielskiej ekstraklasy Leicester City. Świetnie odnalazł się w Championship, do której pasował jak ulał i był ważnym ogniwem drużyny Lisów, która awansowała do elity.
- Kocham go, jest świetny. Zawodnicy go uwielbiają. Tacy stoperzy, których cieszy bronienie, to wymierający gatunek - mówił o nim menedżer LCFC, Nigel Pearson, dodając: - Jest zwariowany. Kiedy spóźnia się na spotkanie, zmieniam termin, chociaż też jestem słusznych rozmiarów. Jest też wielkim profesjonalistą i świetnym piłkarzem. Pozyskaliśmy go na zasadzie wolnego transferu, ale wniósł jakość nie tylko na boisku, ale i w szatni. Ma duży respekt u kolegów.
Awans "Wasyla" do Premier League miał swoją wymowę, bo wychowanek krakowskiego Hutnika był dopiero drugim w historii po Dariuszu Kubickim Polakiem, któremu na boisku udało się wywalczyć promocję do angielskiej ekstraklasy z Championship. W pierwszym po awansie sezonie Wasilewski utrzymał się z Lisami w Premier League, a potem życie przerosło fantazję piłkarza i Wasilewski był członkiem drużyny Claudio Ranieriego, która w kampanii 2015/2016 zszokowała całą Europę, sięgając po mistrzostwo Anglii.
"Wasyl" dołożył swoją cegiełkę do tego sukcesu, bo w mistrzowskim sezonie zagrał w czterech ligowych meczach. Ze względu na regulamin Premier League medalu na pamiątkę nie dostał, ale gdy Lisy świętowały zdobycie mistrzostwa, drużyna wiedziała, kto powinien wznieść trofeum jako jeden z pierwszych.
W minionym sezonie trenerzy Leicester City rzadko korzystali z jego usług, ale gdy stało się jasne, że klub nie przedłuży z nim kontraktu, Craig Shakespeare pożegnał go pięknymi słowami: - Praca z Marcinem była absolutną przyjemnością. Jego wpływ na drużynę i poświęcenie wykraczają daleko poza to, co widać na boisku. To jeden z największych profesjonalistów, z jakim kiedykolwiek pracowałem. Będzie nam go brakowało. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak niektórzy zawodnicy mogą być ważni poza boiskiem.
Legenda
Wasilewski potrafił szybko zaskarbić sobie sympatię zarówno kolegów z zespołu czy trenerów, jak i kibiców. Był idolem fanów Anderlechtu jeszcze na długo przed koszmarnymi wydarzeniami z sierpnia 2009 roku, ale po makabrycznej kontuzji, a raczej z uwagi na ogromny wysiłek, który włożył w walkę o powrót na boisko, stał się żywą legendą 34-krotnych mistrzów Belgii.
Od bestialskiego ataku Witsela kibice Fiołków za każdym razem, gdy na zegarze wybijała 27. minuta, przerywali doping, skandując "Wasyl!, Wasyl!". Dlaczego akurat w 27. minucie? Bo 60-krotny reprezentant Polski grał dla ich klubu właśnie z numerem "27". Co ciekawe, gdy latem 2013 roku Wasilewski opuścił Anderlecht i tradycja zaczęła wygasać, władze klubu zaapelowały do kibiców, by nie zapominali o "Czołgu" i w dalszym ciągu poświęcali mu 27. minutę.
O tym, że Wasilewski jest w Anderlechcie postacią kultową, niech świadczy to, że miał swoją szafkę w szatni pierwszej drużyny jeszcze długo po przenosinach do Leicester City. Był tak lubiany przez kolegów, że po jego odejściu została ona zarezerwowana tylko dla niego na wniosek innych piłkarzy. - Korzystał z niej, kiedy rehabilitował się w Belgii już jako zawodnik Leicester - zdradził w 2015 roku dyrektor techniczny Anderlechtu Kevin Vermeuelen.
Fani Anderlechtu darzą "Wasyla" tak wielką sympatią, że organizowali nawet grupowe wyjazdy na mecze Polaka w Leicester City. Pierwsza taka wizyta miała miejsce w listopadzie 2013 roku podczas meczu Lisów z Millwall FC. Wasilewski wiedział, jak odwdzięczyć się Belgom za niespodziankę, bo po końcowym gwizdku przeskoczył płot oddzielający boisko od trybun i utonął w objęciach kibiców.
Z kolei gdy w maju 2016 roku Polak sięgnął z Leicester City po mistrzostwo Anglii, nie regenerował sił po całonocnym świętowaniu tytułu, lecz dzień po mistrzowskiej fecie udał się w podróż do Belgii i po nieprzespanej nocy zameldował się na Constant Vanden Stock Stadium. Przed pierwszym gwizdkiem meczu Anderlecht - Oostende został zaproszony na środek boiska, by belgijski klub mógł uhonorować go za wywalczenie tytułu mistrza Anglii.
Zobacz, jak Anderlecht uhonorował Marcina Wasilewskiego:
Nienasycony
Kiedy Wasilewski zakończy karierę, Anderlecht przyjmie go z otwartymi ramionami. Na Polaka czeka praca w roli skauta albo trenera młodzieży w klubowej akademii - jeśli wierzyć belgijskim mediom, Polak sam podejmie decyzje, w jakim charakterze miałby się realizować w Anderlechcie.
Na razie jednak Fiołki muszą uzbroić się w cierpliwość, bo "Wasyl" ani myśli porzucać futbolu. Na zakończenie kariery spełni kolejne marzenie i będzie bronił barw krakowskiej Wisły. 37-latek jest rodowitym krakowianinem i nigdy nie ukrywał swojej sympatii do Białej Gwiazdy. Nawet gdy występował w Belgii, dzień po swoim meczu w Jupiler Pro League potrafił pojawić się w Krakowie, by świętować z kolegami z Wisły zdobycie przez nich mistrzostwa Polski.
Do Białej Gwiazdy trafił jako wolny zawodnik, bo jego kontrakt z Leicester City wygasł 1 lipca i od tego czasu piłkarz pozostawał bez klubu. Blisko pięciomiesięczne bezrobocie Wasilewski nazwał "jednym z cięższych okresów" w karierze, co jest mocną opinią, biorąc pod uwagę gehenną, jaką były reprezentant Polski przeszedł po 30 sierpnia 2009 roku.
- Nie ukrywam, że był to jeden z cięższych okresów w mojej przygodzie z piłką. Pierwszy taki miałem po kontuzji, a teraz był taki drugi. Po końcu kontraktu z Leicester City straciłem też rytm treningowy i trudno było się z tym pogodzić. Cieszę się, że wróciłem do żywych, bo przez dwadzieścia lat żyłem w pewnym rytmie, miałem określoną dyscyplinę - brakowało mi tego w ostatnich miesiącach - przyznał podczas oficjalnej prezentacji.
Wasilewski ma już 37 lat i może czuć się spełnionym piłkarzem, ale jest spragniony futbolu jak stawiający pierwsze kroki w zawodzie nastolatek. Nie wrócił do Polski, by odcinać kupony. Związek z Wisłą, swoją niespełnioną miłością sprzed lat, traktuje w kategoriach wyzwania i ani myśli o przejściu na emeryturę.
- Głód piłki mam ogromny. Gra w piłkę to ogromna przyjemność. Wstaję rano po to, by robić to, co kocham i jeszcze dostaję za to godziwe pieniądze. To jest piękne. Ile będę grał? Jeśli poczuję, że nie nadaję się do grania w piłkę, to sam pójdę do władz klubu i powiem, że mój czas dobiegł końca. Nie będę oszukiwał sam siebie i ludzi, którzy we mnie wierzą. To dla mnie kolejne wyzwanie - stwierdził po podpisaniu kontraktu z Wisłą.