W półfinale Widzew wylosował Juventus ze Zbigniewem Bońkiem, do niedawna swoją największą gwiazdę. A teraz to był zespół mocniejszy niż nieco ponad dwa lata wcześniej, a Widzew pozbawiony był swojego najlepszego piłkarza, którego sprzedał do "Starej Damy" z Turynu za 1,8 miliona dolarów, kwotę potężną, która miała ustawić zespół z Łodzi na lata.
Mirosław Tłokiński wielokrotnie jednak podkreślał, że to właśnie ten Widzew, który dotarł do 1/2 finału Ligi Mistrzów, w sezonie 1982/83 jest Wielkim. Było w tym coś symbolicznego, że po odejściu zawodnika, który był wodzem, ale i lokomotywą, Widzew osiągnął największy sukces - pokonał Liverpool i awansował do półfinału Pucharu Mistrzów. Trener Władysław Żmuda teraz rozłożył odpowiedzialność między zawodników. Faktem jest, że znakomicie zaczął grać wspomniany Tłokiński.
Żmuda: - Odejście Bońka miało na to duży wpływ. Mirek odżył, choć gdybym miał wybrać lidera zespołu, to był nim raczej "Zito" Rozborski. Sam Boniek mówi, że Tłokiński starał się zyskać wpływ na drużynę jego kosztem, ale z perspektywy czasu traktuje to raczej jako pozytywne zjawisko.
- Była to dobra konkurencja, pokazywał, że ma charakter - mówi Boniek. Były lider Widzewa, a teraz zawodnik Juventusu opowiada, że wylosowanie Widzewa nie było najlepszą wiadomością.
- Widzew grał znakomicie z Liverpoolem, oglądałem ich w rewanżu i zrobili duże wrażenie. Mimo to byłem pewien, że wygramy, bo Juve miało po prostu znacznie mocniejszy skład. Miałem jedynie nadzieję, że spotkamy się dopiero w finale - mówi Boniek. Gdyby Widzew trafił wtedy na Real Sociedad, mógłby znaleźć się w finale. Hiszpanie byli najsłabsi z całej czwórki. Hiszpanie pewnie też woleliby Widzew, ale trafili na Hamburger SV. Niemcy byli dla nich za mocni, tak jak Włosi dla Widzewa. Po pierwszym spotkaniu piłkarze mistrza Polski mieli pretensje do sędziego, Belga Alexisa Ponneta, który ich zdaniem nie pozwolił na twardą grę i nieuczciwie dzielił kartkami. Dodatkowo zawodnicy Juventusu grali cofnięci i wyprowadzali szybkie ataki, zmusili tym samym gości z Polski do ataku pozycyjnego, co było raczej słabą stroną podopiecznych Żmudy.
Wynik 2:0 dla Juventusu w Turynie właściwie przesądził sprawę awansu. Piłkarze Widzewa kłopoty mieli zresztą już na lotnisku w Warszawie, bo jeden z zawodników próbował przemycić futra z lisa.
- Co tam macie? - zapytał celnik Wiesława Wragę i Mirosława Myślińskiego, którzy jako młodzi nosili torby ze sprzętem. - Stroje do gry - powiedział Wraga. Celnik zanurzył rękę w torbie i wyciągnął "lisy". - Ciekawe, to w takich strojach zamierzacie grać? - zapytał. Młodzi piłkarze byli zdziwieni, bo nie sądzili, że robią za przemytników. Dopiero potem jeden ze starszych kolegów ich przeprosił. Zawodnicy mieli szczęście, bo celnik był wciąż pod wrażeniem ich wielkiego triumfu nad Liverpoolem w ćwierćfinale. Rozkazał jedynie, żeby futra odstawić do autokaru klubowego.
W drodze powrotnej również był problem, bo Widzew przywiózł z Turynu sporo sprzętu. Tyle że Stefan Wroński, kierownik drużyny, ulotnił się pierwszy, a że miał ze sobą kwity, zrobiło się zamieszanie, ponownie pojawiło się podejrzenie przemytu, ale po jakimś czasie wszystko udało się wyjaśnić. Widzew żegnał się z Pucharem Europy z honorem, zremisował na własnym terenie 2:2, choć przez chwilę było nieprzyjemnie. Holenderski sędzia liniowy Wil de Vrieze został trafiony butelką w głowę.
ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko". #20. Marcin Animucki: Problemem na polskich stadionach jest pirotechnika
- Był to szok dla nas, bo podczas meczu było spokojnie. Nie było żadnych zamieszek czy innego powodu, żeby obawiać się jakiegoś incydentu. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Wil leży na ziemi. Był nieprzytomny, zalany krwią - wspomina Charles Corver, arbiter główny spotkania. Widzewiacy liczyli, że nie będzie takim aptekarzem jak Ponnet, tym bardziej że Holender był jednym z najlepszych w tym czasie sędziów świata i na pewno najpopularniejszych, tyle że nie tak jakby chciał. To właśnie on nie ukarał kartką Haralda Schumachera za faul na Patricku Battistonie w 1982 roku, co do dziś jest uważane za jedną z najbardziej kontrowersyjnych decyzji sędziowskich w historii futbolu.
Meczu Widzewa z Juve nie prowadził po aptekarsku. Z pewnością nie chciał, żeby jego nazwisko znowu pojawiło się w światowych mediach, bo meczu nie zakończył przed czasem. W pewnym momencie była taka obawa, ale sędzia liniowy został opatrzony przez lekarza i mecz dokończono. - Przerwałem grę i na pewno przez moment rozważaliśmy zakończenie meczu przed czasem, ale nie zrobiliśmy tego głównie dlatego, że szybko złapano sprawcę. Po konsultacji z ludźmi z Widzewa i Juventusu ustaliliśmy, że można kontynuować grę - mówi Corver.
Widzew dostał ostatecznie karę 50 tysięcy franków szwajcarskich. Dodatkowo postanowiono, że przez rok będzie musiał rozgrywać swoje mecze w europejskich pucharach 300 kilometrów od Łodzi, jak się potem okaże, w Białymstoku. - Nie chciałem tej kary dla Widzewa, bo zarząd klubu zachowywał się w tej sytuacji bardzo pozytywnie. Zresztą i od ludzi z klubu, i od zwykłych kibiców dostaliśmy sporo przeprosin - mówi Corver. Mecz z Juventusem łodzianie zremisowali dzięki dwóm bramkom Krzysztofa Surlita. Prowadzili nawet 2:1, ale w końcówce Michel Platini wyrównał z rzutu karnego. Józef Młynarczyk sfaulował w polu karnym Zbigniewa Bońka.
Kilka dni później, przed treningiem, w szatni, Zdzisław Rozborski podsunął Surlitowi pod nos egzemplarz "Piłki Nożnej". Piłkarze zgromadzili się dookoła. Jak zareaguje? Kilka osób z trudem powstrzymywało śmiech. Surlit wpatrywał się w kartkę jakby beznamiętnie, a jedyną oznaką życia były według relacji Tadeusza Świątka zmieniające się kolory na jego twarzy. Od czerwieni, przez purpurę aż do bieli. Wpatrywał się właściwie w jedno zdanie: "Paradoksalnie najsłabszy na boisku zawodnik strzelił dwie bramki". Trwało to jakąś chwilę. Surlit wyrwał jednym ruchem kartkę, starannie złożył w kostkę i wsunął do portfela mówiąc ściszonym głosem: "On to wp******i".
Już po swoim powrocie do Polski, w połowie lat 90., Świątek spotkał Surlita na meczu oldbojów. Rozmawiali przez jakiś czas, gdy przypomniał sobie o sprawie. - A co z tym dziennikarzem? - zapytał Świątek. Surlit wyciągnął portfel, otworzył, wyjął kawałeczek papieru złożony w kostkę. - Jeszcze go nie spotkałem, ale jak go spotkam, to to wp******i - powiedział sucho.
Stefan Szczepłek, autor tekstu: – Spotkaliśmy się kilka razy. Może zapomniał, a może mu przeszło...
Na następnej stronie o kuriozalnym procesie sądowym traktorzysty, który według prokuratury rzucił butelką.
[nextpage]
Proces kuriozum
Kazimierz Żbroch, 26-letni traktorzysta ze Spółdzielni Kółek Rolniczych w Woli Kalskiej, w gminie Czarnocin, bilet na mecz dostał za wyniki w pracy. Razem z kolegami stawił się na stadionie kilkanaście minut przed pierwszym gwizdkiem. Chcieli wnieść ze sobą butelkę wódki, na co ochroniarze nie pozwolili. Dlatego Żbroch z jednym z kolegów opróżnili w pobliskich krzakach flaszkę z gwinta. Do przerwy traktorzysta mecz oglądał z kolegami, potem poszedł za potrzebą i już nie był w stanie zlokalizować swoich kompanów. Znalazł się wśród obcych. Kilkanaście sekund po strzeleniu drugiej bramki przez Krzysztofa Surlita arbiter liniowy Wil de Vrieze został trafiony butelką w głowę.
Charles Corver, arbiter główny, gwizdnął i sędziowie zeszli do szatni. Gdy lekarz opatrywał de Vrieze, porządkowi poszukiwali winnego. Milicjanci wydzielili wskazany przez fanów obszar, z którego padł rzut. Spośród około 40 osób wskazano Żbrocha. Ten pewnie powiedziałby, że jest niewinny, ale nie był w stanie powiedzieć nic. Wódka zrobiła swoje. Traktorzysta stracił kontakt z rzeczywistością. Obudził się rano z potężnym bólem głowy, za kratkami.
***
- On na pewno tego nie zrobił - powtarzała kobieta ubrana na czarno, wyglądająca na 50 lat. Płakała, zapewniając o niewinności oskarżonego. To matka traktorzysty, która przyjechała do Łodzi. Razem z innymi członkami rodziny czekała na sprawę syna przed salą numer 10 wielkiego gmachu sądu. Ten jej jęk przerwał ciszę, ale za chwilę wszystko wróciło do normy w zimnym sądowym gmaszysku. Sytuacja była, pełna napięcia. Minęła ósma. Za chwilę na korytarzu zaczęli pojawiać się przedstawiciele mediów.
W rolach głównych telewizja. Weszli na salę, rozstawili mikrofony, kamery. Proces Żbrocha, wówczas jeszcze znanego opinii publicznej jako Ż., miał się stać chwilową pożywką dla ludu. Ze względu na ogromne zainteresowanie na salę wpuszczono jedynie tych wybrańców, którym udało się uzyskać specjalne karty wstępu. Była więc, oprócz dziennikarzy, wspomniana rodzina oskarżonego, przedstawiciele Widzewa, kilku zainteresowanych sprawą prawników. Chwilę po godzinie 9 odczytano akt oskarżenia, który dla traktorzysty zabrzmiał jak fantastyczna opowieść. Przecież nie był w stanie przypomnieć sobie, czy zdarzenie w ogóle miało miejsce. "Działając (...) w zamiarze spowodowania ciężkiego uszkodzenia ciała uczestników meczu (...) rzucił w kierunku sędziego liniowego (...) butelką, lecz zamierzonego skutku nie osiągnął, gdyż butelka rozbiła się, powodując u sędziego powierzchowne rany cięte i otarcia naskórka powłoki głowy. Czynem tym oskarżony wywołał bezpośrednie niebezpieczeństwo ciężkiego uszkodzenia ciała u osób będących w bezpośredniej bliskości zdarzenia" - odczytał niewzruszonym głosem przedstawiciel prokuratury.
Niewysoki mężczyzna, wręcz drobny i na pewno wystraszony, złożył wyjaśnienia. Żbroch, który podczas wstępnego przesłuchania mówił, że nie ma pojęcia czy rzucił czy też nie, po miesiącu od wydarzenia był pewien, że jednak nie. Obrona powołała dodatkowego świadka. To Janusz Atlas, znany dziennikarz, który incydentu dokładnie nie widział, ale widział na tyle, żeby w swoim artykule "Gra w butelkę" zamieszczonym w tygodniku "Tu i Teraz" stanąć po stronie oskarżonego. Tekst stał się poważnym atutem obrony.
Atlas opowiedział, że w otoczonej przez ZOMO grupie kibiców uwagę zwracał kompletnie pijany mężczyzna w charakterystycznej tandetnej kurtce, który z pewnością nie byłby w stanie celnie rzucić butelką. Dlatego dziennikarz zdziwił się, gdy to właśnie jego funkcjonariusze wyciągnęli z tłumu. Podczas trwającej osiem godzin rozprawy przesłuchano jeszcze pięć osób, które wskazały na Żbrocha, funkcjonariuszy ZOMO oraz obecnego na meczu górnika. Obrońcy oskarżonego, Stefan Majsterek i Lech Mazur, zadając pytania doprowadzili do rozbrajającego wyznania milicjantów - według nich, gdyby sprawcy nie ujęto w ciągu kilku minut, Widzew przegrałby mecz walkowerem.
Faktycznie, jeden ze świadków, porządkowy o nazwisku Bubas, przyznał potem, że to właśnie on krzyknął, że należy jak najszybciej odnaleźć sprawcę, więc szef ZOMO-wców wydał swoim ludziom polecenie - odnaleźć niezwłocznie. A więc odnaleziono. Funkcjonariusze zapewnili, że sprawcę wskazał rudy mężczyzna. Z kolei górnik, zdecydowanie nie rudy, zapewnił, że Żbrocha wskazał właśnie on. Przyciśnięty do muru przez adwokatów nie był jednak w stanie opisać dokładnie zdarzenia. Nie wiedział, z jakiej odległości wykonano rzut ani jak daleko znajdował się od domniemanego winowajcy. Na pytanie, "którą ręką rzucał oskarżony", wszyscy świadkowie odpowiedzieli tak samo - "prawą". Był to oczywiście podstęp adwokatów, bo traktorzysta okazał się być mańkutem.
Sąd odroczył więc rozprawę do 3 czerwca i nakazał przeprowadzić w międzyczasie eksperyment na miejscu zdarzenia. Polegał on na tym, że sześciu świadków po kolei pokazywało miejsce, z którego ich zdaniem Żbroch rzucał butelką, zaś oskarżony miał powtórzyć feralny rzut. Nie był w stanie jednak trafić we wskazane miejsce, w którym w danym momencie prawdopodobnie stał de Vrieze. W związku z tym, że na wyjeździe służbowym przebywał akurat Atlas, eksperyment przeprowadzono raz jeszcze.
"Jeden facet rzucał butelką, a drugi, uzbrojony w hełm, przyjmował pocisk na głowę" - napisał potem dziennikarz. Zgodnie z przypuszczeniami absurdalny test nie rozwiał wątpliwości. Na jednej z kolejnych rozpraw interesujące zeznanie złożył kolega oskarżonego o nazwisku Glonek, który stwierdził, że gdy czekał pod pokojem numer 110 w łódzkiej prokuraturze, by złożyć swoje zeznania, wyraźnie słyszał, jak ktoś instruuje funkcjonariuszy ZOMO, jak należy zeznawać w sądzie. Sprawa została odroczona do 27 czerwca.
***
Rozpoczął prokurator Zbigniew Królak. Zaatakował prasę, która jego zdaniem była nieobiektywna i wydała wyrok uniewinniający. Dodał, że przebieg rozprawy zdecydowanie potwierdził wszystkie zarzuty, zaś rozbieżności w zeznaniach były wywołane tremą zeznających. Według niego funkcjonariuszy i górnika sparaliżowała obecność kamer. Dlatego też Królak zażądał dla oskarżonego 5 lat pozbawienia wolności, czym wywołał histeryczny krzyk matki traktorzysty, pani Żbrochowej.
Mazur stwierdził z kolei, że akt oskarżenia przygotował jakiś bajkopisarz, zaś Majsterek w podsumowaniu zaznaczył, że "świadkowie nie są wiarygodni", "dowody nasuwają wiele wątpliwości", zaś "Kazimierz Żbroch nie może stać się kozłem ofiarnym". Wniósł o uniewinnienie. 27 czerwca sąd w końcu wydał wyrok. Do tej pory 26-latek cały czas przebywał w areszcie, mimo zapewnień jego adwokatów, że można spokojnie wypuścić go do domu. Sędzia Sylwester Olejniczak odczytał werdykt: "Wątpliwości zawsze należy tłumaczyć na korzyść oskarżonego. Kierując się ta zasadą, podjąłem decyzję uniewinniającą Kazimierza Żbrocha".
Tekst pochodzi z książki "Wielki Widzew"