Tomasz Rząsa: Czasami dziesięć centymetrów na boisku decyduje o całym życiu

PAP / Leszek Szymański / Tomasz Rząsa
PAP / Leszek Szymański / Tomasz Rząsa

- Zobaczyłem, jak kolorowy jest świat, i to jest moje największe zwycięstwo. A ludzie, których poznałem, to największa wartość - mówi były piłkarz reprezentacji Polski, dyrektor akademii Lecha Poznań.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Pan podobno lubi Gombrowicza.

Tomasz Rząsa (były piłkarz reprezentacji Polski): Lubię.

I jak się przechodzi przez piłkarską karierę z gębą kogoś, kto na zgrupowania przyjeżdża z książkami?

Moja gęba nie była popularna. Nie przysparzała mi kumpli, jednak robiłem wszystko, żeby być przez środowisko akceptowanym, bo wiedziałem, że bez tego nic się nie uda. Moja mądrość polegała na tym, że starałem się we wszystkim znaleźć umiar, odpowiedni balans. Nie chciałem skończyć jako ten, który siedzi sam z książkami w pokoju.

Jak pan to robił?

Lubiłem ludzi, a ludzie lubili mnie. Mijają lata i widzę, że dobrze wybrałem przyjaciół. Miałem szczęście spotkać na swojej drodze bardzo wartościowych ludzi, którzy później sprawdzili się w wielu życiowych sytuacjach. Książki mi w tym nie przeszkodziły, a może pomogły patrzeć na piłkę z dystansem. Przypięto mi pewnie łatkę intelektualisty, ale to przecież naturalne, że "jak cię widzą, tak cię piszą".

Sam pan nie czytał. Na zgrupowaniach toczyliście ponoć poważne literackie dyskusje z Krzysztofem Nowakiem.

Było nas trzech, bo w Gombrowicza wciągnął nas Piotrek Tyszkiewicz, parę lat od nas starszy. Przychodził do młodych-gniewnych na tył autokaru i rozmawialiśmy o tym, co ostatnio czytaliśmy. Tyle że Piotrek później wracał grać w pokera. Ogrywał wszystkich, bo musiał sobie zarobić na dodatkową premię. Umiał wszystko doskonale połączyć.

Mówi pan: "nie byłem popularny". A ja myślałem, że chłopcy chcą zostać piłkarzami między innymi dla popularności.

Nie byłem popularny w drużynie. Ale koledzy mnie lubili, bo nikomu nie szkodziłem, a do tego zawsze uchodziłem za wzór profesjonalizmu i poważnego podejścia do piłki.

W "Ferdydurke" poza gębą jest też łydka, czyli symbol kultu pięknego, zdrowego ciała i rozwiązłego stylu życia. Brzmi jak piłka nożna.

Tak, bo piłka musi tworzyć herosów, bohaterów, z którymi ludzie będą chcieli się utożsamiać. To się zmienia w ostatnich latach, bo cały sport bardzo poszedł do przodu. Nie wystarczy już dobrze przyjąć piłkę i zagrać, ale trzeba to zrobić bardzo szybko i dynamicznie. Liczy się zwrotność, koordynacja, błyskawiczne myślenie i podejmowanie decyzji. Wyciągnięcie stu procent z własnego organizmu stało się obowiązkiem każdego, kto nie boi się marzyć o wielkiej karierze. Organizm jest teraz wykorzystywany do granic możliwości - nie ma miejsca na tkankę tłuszczową, która mogłaby krępować ruchy. Mięśnie mają idealnie pracować.

Czyli ten rozwiązły styl życia to już nie bardzo?

Na zabawę i czas wolny nie ma wielkiej przestrzeni. Życie płynie dużo szybciej, życie sportowca przyspieszyło jeszcze bardziej. Nie da się wrzucić na luz na więcej niż kilka dni między sezonami, cały czas trzeba być skoncentrowanym na swoim zawodzie. Młodzi ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę, że jak nie będą silniejsi, szybsi i mocniejsi od przeciwników, jak nie będą na tyle zdeterminowani, by stosować specjalną dietę, jak nie będą przywiązywać wagi do szczegółowych badań krwi, to się nie wybiją ponad przeciętność. Czasami dziesięć centymetrów na boisku decyduje o przyszłości, o całym życiu młodego zawodnika. Albo ktoś cie zauważy, albo nie. Albo zarobisz więcej, albo mniej.

Ale jak już się robi karierę, to jest dużo miejsca na Gombrowiczowską "pupę". Niektórzy piłkarze w mediach społecznościowych dziecinnieją.

Sportowcy powinni skupiać się tylko na swojej pracy, ale dla kibiców media społecznościowe to już jest niesamowita sprawa. Mają swoich idoli na wyciągnięcie ręki. Siedzą na kanapie, piszą do nich i oceniają. Wystarczy wejść na jakiś fanpage, na konto na Instagramie, by zobaczyć ulubionych zawodników często w prywatnych sytuacjach, często na śmiesznych albo głupich zdjęciach. To jest popularne, istnieje się w świadomości. A młodzież mówi przecież, że jak cię nie ma na Facebooku, to nie istniejesz.

Widziałem taki rysunek, kiedy dwóch kosmitów obserwuje ziemię i mówi, że ludzie mają w kieszeniach takie małe pudełeczka, w których jest wiedza o całym świecie, a i tak wykorzystują je głównie do oglądania piesków i kotków.

Od dawna obserwuje się zubożenie intelektualne społeczeństwa. Nie tylko sportowców, wszystkich. Im głupiej, tym fajniej. Im mniej trzeba pomyśleć, zadać sobie trudu, by zrozumieć, tym treść jest ciekawsza. Zawsze zastanawiał mnie fenomen najpopularniejszych filmów na YouTube - im więcej kliknięć, tym większy znak zapytania w mojej głowie, po co to w ogóle powstało, do kogo jest skierowane, czemu może służyć. To jest przykre. Ktoś kreuje tę modę i pcha cały interes w wyznaczonym kierunku. Wiadomo przecież, że im społeczeństwo mniej samodzielnie myśli, tym łatwiej nim sterować.

Nie ma pana na Facebooku. Nie istnieje pan?

Tak mi mówi moja piętnastoletnia córka. Tyle że ona w książce telefonicznej ma numery do rodziców i kilkorga znajomych, a moją można przeglądać kilka godzin. Tam są tysiące kontaktów. Tłumaczę córce, że kiedy potrzebuję się z kimś skontaktować, kiedy chcę wiedzieć, co u niego - to dzwonię. Mój numer od lat też jest taki sam i nie zmierzam go zmieniać. Mogą do mnie zadzwonić i porozmawiać wszyscy ludzie, których spotkałem w swoim życiu. To mi w zupełności wystarcza.

Ma pan dobry kontakt ze swoimi dziećmi?

Starszy syn ma 18 lat, córka - 15, ale najbardziej to boję się o tego najmłodszego, o dwulatka. Za nim może być jeszcze trudniej nadążyć. Już teraz potrafi w smartfonie poprzeglądać strony. Kiedy ja dojrzewałem, o pewnych rozwiązaniach technologicznych mogłem tylko pomarzyć, teraz moje dzieci przez internet w kieszeni załatwiają wszystkie sprawy - szkolne, bankowe czy towarzyskie. Wszystko jest w zasięgu ręki. Z jednej strony to wszystko bardzo ułatwia życie, z drugiej - nadaje mu olbrzymiego tempa.

NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN., CO POMOGŁO TOMASZOWI RZĄSIE PODCZAS WYJAZDÓW ZAGRANICZNYCH I JAK LEO BEENHAKKER NAMAWIAŁ GO DO GRY W FEYENOORDZIE
[nextpage]Boleśnie odczuł pan różnicę wyjeżdżając z Polski do Szwajcarii w 1994 roku?

Klasyczne zderzenie dwóch światów. Mój transfer przeprowadzono zimą, poleciałem do Zurychu z dwoma swetrami robionymi na drutach. Jak wszedłem do szatni nowego klubu, zrozumiałem, że mam trochę do nadrobienia. Ale już po tygodniu koledzy zaprosili mnie na koncert "Blues Brothers" i tak zaczęło się moje wchodzenie w inny świat. Dwa miesiące później zrobiło się ciepło, nad Jeziorem Zuryskim zobaczyłem młodych ludzi z żelem we włosach, w ciemnych okularach i jasnych kabrioletach z nastawioną na maksa muzyką, i zrozumiałem, że świat może wyglądać inaczej niż w Polsce. Jak tak patrzę z dystansu po latach - to nie wiem, czy lepiej, ale na pewno inaczej.

Miał pan kompleksy?

Mówiłem panu, że nie byłem popularny, ale ja na siłę popularności nigdy nie szukałem. Bardzo łatwo przychodziło mi nawiązywanie kontaktu z nowymi osobami, szybko łapałem drobiazgi, które ułatwiały mi funkcjonowanie. Miałem też pewne rzeczy do zaoferowania już na starcie. Mówiłem płynnie po angielsku, szybko nauczyłem się niemieckiego. Ludzie doceniają fakt, że radzisz sobie w życiu, że potrafisz się przystosować. To ma olbrzymi wpływ na postrzeganie cię w nowym otoczeniu. W przypadku piłkarza zawsze jednak kluczowe będzie boisko, a ja pracowałem na nim bardzo ciężko. W Szwajcarii piłka była dużo bardziej profesjonalna niż w Polsce i doceniano to, że chcę stać się lepszym zawodnikiem. Byłem uśmiechnięty po wysiłku, komunikatywny. Nauczyłem się tego, że jeśli witając się nie spojrzę koledze na dwie, trzy sekundy w oczy, to może pomyśleć, że jestem fałszywy. Takie tam drobiazgi.

Niektórzy pana rówieśnicy wyjeżdżając za granicę nawet po polsku mówili słabo. Czyli w tamtych czasach jednak dało się znać język obcy już na starcie?

Mój rocznik musiał oczywiście uczyć się jeszcze języka rosyjskiego. Buntowałem się jak każdy, nie chciałem znać języka "okupanta", ale na szczęście miałem nauczycieli, którzy do nauki mnie zmuszali. Chodziłem jednak do klasy z rozszerzonym językiem angielskim, były już wtedy takie możliwości. I szybko zrozumiałem, że angielski to podstawa.

W jaki sposób pan zrozumiał?

Pojechałem do Francji na zgrupowanie reprezentacji do lat piętnastu. Zasób słów miałem znikomy, ale po kilku dniach międzynarodowego turnieju zrozumiałem, że nawet dzięki paru zwrotom jestem w stanie dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, porozmawiać z piłkarzami z innych drużyn, a wtedy może przede wszystkim - zaistnieć w grupie. Nagle okazało się, że jestem jedynym człowiekiem, który cokolwiek rozumie, i stałem się najbardziej pożądanym znajomym dla moich kolegów. Francuzi mieli swoje buty "Patricki", my mieliśmy nasze "Wałbrzychy", i trzeba było zrobić handel, taki prosty "change-change". Wróciłem do Polski, wiedząc, ile mi może dać angielski. Wiedziałem tak bardzo, że maturę pisemną i ustną zdawałem z tego języka.

Teraz zna pan jeszcze niemiecki, holenderski i serbski. I uczy się pan hiszpańskiego.

Starałem się uczyć, ale jak się nie ma silnej życiowej potrzeby, to nie przychodzi już tak łatwo. Zmuszałem się, ale miałem inne obowiązki. Może gdybym teraz miał mniej angażującą pracę, już mógłbym sobie hiszpański wpisywać w CV, ale wciąż tego nie robię. Wrócę do tego języka, obiecuję. To drugi język świata, porozumiewają się nim miliony. Mówić po hiszpańsku po prostu wypada.

Pana rodzice dokonali dużej sztuki, wychowując syna piłkarza w taki sposób.

Tak, to duża sztuka. Rodzice poznali się na Politechnice Krakowskiej, byli inżynierami budowlanymi, mój brat jest po tej samej uczelni. Jak tacie nie starczało czasu w pracy, przynosił różne projekty do domu, przesiąkaliśmy innym spojrzeniem na życie, na pracę. Na kult pracy.

Udaje się to panu przenosić na własne dzieci?

Trochę z żoną inaczej do wszystkiego podchodzimy, ale pewne sprawy dziedziczy się w genach. Nasze starsze dzieci bardzo poważnie podchodzą do życia, mają teraz większe możliwości. Mówiliśmy o tym, że świat przyspieszył i warto w pogoni za nim się nie zagubić. Dzieciaki świetnie się odnajdują i jesteśmy z nich bardzo dumni. Wie pan, co jest najprzyjemniejsze? Kiedy ktoś obcy powie nam, że fajnie funkcjonują w grupie, że się dobrze zachowują. Jestem bardzo wdzięczny żonie, która całe swoje życie poświęciła dla dzieci. Teraz też żyjemy na dwa domy, ciągle kursuję między Krakowem a Poznaniem, i staramy się wszystko pogodzić z wychowaniem dwulatka.

Pana starsze dzieci urodziły się w Rotterdamie, pan mówi o tym mieście: "zostawiłem tam swoje serce".

Spędziłem tam tylko albo aż cztery lata, z Feyenoordem odnosiłem największe sportowe sukcesy, do których zawsze będę wracał w pamięci, ale najważniejsze wspomnienia dotyczą właśnie szpitala Świętej Klary, w którym urodziły się moje dzieci. To szpital z widokiem na stadion De Kuip. Przesiąkliśmy Rotterdamem, bardzo chętnie tam wracamy. Holenderskie kluby, na wzór angielskich, dbają o piłkarzy, którzy zapisali się w ich historii. Jesteśmy zapraszani do Rotterdamu trzy razy rocznie z różnych okazji, na wigilię nie zawsze mamy szansę dotrzeć, ale to naprawdę bardzo miłe, że ciągle pamiętają.

W Rotterdamie odpowiadał panu zapewne kult pracy?

Rotterdam pracy się nie boi. O zawodnikach Feyenoordu zawsze mówiło się, że nie zawsze muszą dobrze zagrać w danym meczu, nie zawsze w ogóle muszą dobrze grać w piłkę, ale mają obowiązek podwinięcia rękawów i dania z siebie stu procent na boisku. Tak jak dają z siebie na co dzień ludzie pracujący w tym mieście, w jego gigantycznym porcie. To często osoby, które przypłynęły z końca świata w poszukiwaniu lepszego życia i próbują je zmieniać harując za grosze. W Feyenoordzie ma się świadomość, dla kogo się gra, wiedzieliśmy, że ta publiczność jest z nami po każdym zwycięstwie i każdej porażce. Ktoś powie, że tak jest na całym świecie, jednak Feyenoord jest wyjątkowy. W Holandii funkcjonuje niby wielka trójka, do której należą jeszcze Ajax Amsterdam i PSV Eindhoven, jednak to Feyenoord jest najpopularniejszy, ma kilka razy więcej kibiców. W Rotterdamie wszystko jest prawdziwe, ta publiczność natychmiast wyczuwa kogoś, kto się nie przykłada albo oszczędza siły. Czułem się tam dobrze także dlatego, że historia tego miasta każe podziwiać jego mieszkańców.

To znaczy?

Rotterdam, tak jak Warszawa, został całkowicie zniszczony w czasie wojny przez Niemców. Bombardowania nie oszczędziły żadnego budynku, oglądanie zdjęć z tamtego okresu i porównywanie z tym, jak miasto wygląda teraz, robi kolosalne wrażenie. W Warszawie starano się pewne części odtworzyć, mamy Zamek Królewski, Stare Miasto, a Rotterdam jest całkowicie nowy. Może w starym porcie są jakieś enklawy przypominające przedwojnie, ale to raptem kilka uliczek.

Holandia otworzyła pana na inne kultury?

Nauczyłem się tam wielu rzeczy na boisku, znacznie więcej poza nim. Jako Polacy przez lata byliśmy zamknięci na świat, było radio, dwa programy w telewizji i jak do kablówek weszło MTV i pokazali tańczącego MC Hammera, to był już kosmos. Dopiero po wyjeździe zobaczyłem, jak inny i kolorowy jest świat, i to jest moje największe zwycięstwo. Udało mi się poznać tylu ludzi, tyle kultur, tyle różnych sposób na postrzeganie codzienności, że nie dałyby mi tego żadne książki. To właśnie czyni mnie innym, lepszym człowiekiem. Za pieniądze się tego nie kupi, nie nauczy na studiach. Dopóki czegoś nie dotkniesz, nie poczujesz i nie przeżyjesz, będziesz patrzył na świat jak na coś odległego. W Szwajcarii poza Zurychem grałem także w Lugano i Bernie, w Holandii poza Feyenoordem grałem także w Hadze czy Heerenveen, występowałem także w Serbii, w Partizanie Belgrad - to wszystko pozwoliło mi się wzbogacić i wcale nie mam na myśli zer na koncie. Ludzie, których poznałem, to największa wartość.

Kiedy przechodził pan ze Szwajcarii do Holandii, z napastnika zmieniał się pan w bocznego obrońcę. Trudno było?

Kiedy wyjeżdżałem z Polski zimą, byłem nawet liderem klasyfikacji strzelców ekstraklasy. Wydawało mi się, że potrafię strzelać gole i że jestem to w stanie robić w każdym otoczeniu. W Szwajcarii zderzyłem się z inną rzeczywistością. W taktyce były oczywiście różnice, ale to przygotowanie fizyczne uznawano za podstawę. Przed wyjazdem wydawało mi się, że jestem niezłym byczkiem, a po wyjeździe musiałem nadrabiać sporo zaległości. W Szwajcarii była jakaś szybsza piłka. Później w Holandii znowu zderzyłem się z innym myśleniem. Robiliśmy to, co teraz dociera do Polski - najpierw trzeba pomyśleć, jak się ustawić i do kogo zagrać, zanim rozpocznie się bieg. A nie na odwrót. Dopiero w Feyenoordzie dowiedziałem się, co to znaczy mocne podanie piłki po ziemi - na odpowiednią nogę, szybkie i precyzyjne. To w Holandii otworzono mi oczy na nowoczesny futbol.

Nową pozycję wymyślił panu Leo Beenhakker?

Tak, przyjechał do Graafschap mnie obserwować i nie owijał w bawełnę mówiąc o tym, kogo we mnie widzi. Jego Feyenoord został właśnie mistrzem kraju i Leo, jak to Leo, zapytał, czy nie chciałbym trochę pograć dla najlepszej drużyny w Holandii. Stwierdził, że zna mnie już dobrze, bo obejrzał mecz w towarzystwie mojej żony i wypił z nią kawę. "Wiem, kim jesteś, wiem już wszystko, nie chcę gadać o tobie, interesują mnie tylko sprawy sportowe" - powiedział. Mistrz świata.

No i jakie to były sprawy sportowe?

Beenhakker przedstawił statystyki Feyenoordu z ostatnich dekad i stwierdził, że widzi mnie co prawda nie w ataku, ale na obronie, tyle że nazwał to delikatną zmianą. Uznał, że Feyenoord większość meczów ligowego sezonu wygrywa i kilka remisuje, a co za tym idzie, gra głównie na połowie przeciwnika. Stwierdził, że nauczy mnie bronić, ale obiecał, że za dużo tego bronienia nie będzie. Zapewnił mnie, że sobie poradzę.

NA TRZECIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN. JAK WYMAWIANO NAZWISKO TOMASZA RZĄSY W INNYCH KRAJACH, JAKI TRANSPARENT KIBICE WYWIESILI DLA NIEGO W SERBII I JAK BYŁY REPREZENTANT OCENIA FRANCISZKA SMUDĘ
[nextpage]No i poradził pan sobie.

Tak, było bardzo fajnie, bo ciągle graliśmy do przodu, mogłem się zapędzać. Ale w piłce tak to jest, że nie znosi stać w miejscu. W Lidze Mistrzów graliśmy świetnie, ocierając się o ćwierćfinały. Przeszliśmy przez pierwszą fazę grupową, w drugiej nasze losy ważyły się do ostatniego meczu. Mistrzostwa Holandii jednak nie obroniliśmy i Beenhakkera zastąpił Bert van Marwijk. Wprowadził jeszcze więcej dyscypliny taktycznej i zaczął ograniczać moją grę w ofensywie. Teraz oglądamy półfinał Ligi Mistrzów i widzimy, jak gola dla Realu strzela Marcelo po podaniu Daniela Carvajala - czyli jeden boczny obrońca po podaniu drugiego bocznego obrońcy. Kiedyś to było nie do pogodzenia - jak jeden się włączał do akcji w ataku, drugi musiał zostać, asekurować, pomagać stoperowi. Ja przed sobą miałem najpierw Petera van Vossena, a później Robina van Persiego i jakby to powiedzieć - nie byłem im niezbędny w ofensywie. Van Marwijk tłumaczył mi na spokojnie, że taki van Persie to sobie jakoś poradzi nawet z dwoma przeciwnikami i nie muszę mu pomagać. "Oczywiście, możesz mu pomóc, iść na obieg, ale wiesz, tak nie za często" - wyjaśniał. A teraz od gry bocznych obrońców zależy przecież cała ofensywa najlepszych drużyn.

Jest pan przykładem na to, że da się zrobić karierę za granicą z niewymawialnym w obcym języku nazwiskiem.

Byłem Raza. Rzaza w Szwajcarii. Rząza też.

A w Serbii?

Rżaza.

W Serbii stał się pan bohaterem kibiców Partizana po tym, gdy jako jedyny piłkarz poszedł im pan podziękować za doping. Na następnym meczu wywiesili transparent: "Tomek, oni wszyscy są chuje oprócz ciebie".

To podziękowanie za doping wydawało mi się naturalne, ale nie ma co się oszukiwać - nikt mnie nie poinformował, czy oni bardziej kibicują, czy wyzywają. Nie znałem wszystkich smaczków kibicowskich, widziałem grupę kilkuset osób, która przyjechała wspierać nas na jakąś straszną wieś. Boisko było fatalne. Musieliśmy tam wygrać, żeby dalej walczyć o mistrzostwo, nawet remis dawał tytuł Crvenej Zvezdzie.

Nie wygraliście.

Było 0:0. Kibice wygwizdywali nas, bo uważali, że nie chcieliśmy wygrać tego meczu, co przynajmniej w moim przypadku nie było prawdą. Ten sezon zwyczajnie przerósł całego Partizana, graliśmy w Lidze Mistrzów, zremisowaliśmy z Olympique Marsylia, Realem Madryt czy Porto, które później wygrało całe rozgrywki, ale na koniec w krajowych rozgrywkach zabrakło nam pary. Kibice po zakończonym meczu nas wygwizdali, ale przecież wspierali drużynę przez cały czas, mieli prawo być rozgoryczeni. Później dowiedziałem się, że między fanami też był rozłam, że podziękowałem ultrasom, którzy w tym momencie nie sprzyjali całemu klubowi. Nie wiedziałem o tym.

Podobno po następnym meczu, tym z transparentem, przetłumaczył pan miejscowym dziennikarzom jego treść jako: "Tomek, jesteś najlepszy!".

A co im miałem opowiadać? Śmiałem się, puszczałem oko. Ale cały pobyt w Serbii wspominam bardzo miło. Ludzie byli życzliwi, a przeżycia za sobą mieli przecież straszne. I były to świeże rany, rozdrapane. Grałem z zawodnikami, którzy kopali piłkę podczas bombardowań swojego miasta, kiedy konflikt o Kosowo był najgorętszym w Europie. Ciepli, otwarci ludzie, nigdy nie czułem się w Belgradzie samotny. Już pierwszego poranka po nocy w hotelu InterContinental zadzwonił do mnie telefon i ktoś łamanym angielskim poprosił mnie, żebym nie zamawiał taksówki ani nie prosił nikogo o transport, bo ma po drodze i mnie zawiezie. To był nowy kolega z zespołu. Czekałem na niego na kanapie w lobby, wszedł radośnie przez drzwi i krzyczy: "A ty wiesz na jakiej kanapie siedzisz? Kilka lat temu Arkana na niej zastrzelili. Wpadli do hotelu i załatwili go paroma strzałami". No jakoś nie wiedziałem. Takie miałem przywitanie w Serbii.

Poznał pan żonę Arkana - Cecę?

Diwa narodowej muzyki, najpopularniejsza piosenkarka Bałkanów, twierdziła, że bardzo interesuje się futbolem i w jej przekonaniu bardzo się na nim znała. Po śmierci Arkana prezesowała Obiliciowi Belgrad, z którym kilka lat wcześniej Dragomir Okuka wywalczył mistrzostwo kraju. Kiedyś po jakimś meczu mieliśmy rozbieganie, rozciągaliśmy się, kiedy na boisko weszła właśnie Ceca w towarzystwie kilku ważących po 120 kilogramów gości. Szła przez środek, tylko po to, żeby porozmawiać o meczu. Obcasy miała chyba piętnastocentymetrowe i skórzaną spódniczkę mini. Nawet Lothar Matthaus szeroko oczy otwierał, kiedy zderzał się z serbskimi zwyczajami.

Szybko się pan zaaklimatyzował?

Mówili o mnie "Dobar Polak" - że chociaż Polak, to dobry. Kwestie religijne bolały w Serbii bardzo. Opowiadano mi, że mając serbskie rejestracje nie można pojechać do Chorwacji, bo auto zostanie zniszczone, w drugą stronę było podobnie. Czuło się różnice kulturowe, wiara mocno dzieliła oba kraje. O muzułmanach nawet nie ma co wspominać, nie byli akceptowani przez żadną ze stron. Ze mną, jako Polakiem-katolikiem, nikt jednak nie miał żadnego problemu. Poznałem tam wielu przyjaciół.

Na zakończenie kariery trafił pan jeszcze do austriackiego Ried. Szybko pan przekraczał granice w głowie?

Do Austrii już na piłkarską emeryturę trafiłem przez Holandię, grałem jeszcze w Heerenveen i Hadze. W Austrii nic mnie już nie dziwiło, za dużo wcześniej widziałem, za dużo przeżyłem, by nagle coś miało mnie zaskoczyć w tak spokojnym kraju. Byłem tam postrzegany jako ktoś, kto liznął dużo większego futbolu niż poziom austriackiej ligi. Z szacunkiem do mnie podchodzili. Kiedy odchodziłem z ADO Den Haag, z klubu walczącego o utrzymanie, bardzo średniego pod względem sportowym, to po przyjeździe do Austrii tempo i tak wydawało mi się jeszcze dwa, trzy razy wolniejsze. Wiedziałem, że jeśli chodzi o poziom rozgrywek, schodzę po schodach.

W reprezentacji Polski rozegrał pan wiele meczów, ale nigdy nie był pan gwiazdą i chyba nigdy nie poczuł się pan kadrze niezbędny?

Nie miałem w reprezentacji za dużo szczęścia. Kiedy tak myślę na spokojnie, to czuję, że większość występów była tak jakby na siłę. Oczywiście miałem olbrzymią satysfakcję i byłem dumny z tego, że mogę grać dla Polski, ale te mecze nie dawały mi takie sportowej radości jak te klubowe. W rundach zasadniczych europejskich pucharów rozegrałem pięćdziesiąt spotkań, dzięki którym zostałem po latach ponownie zauważony i na nowo odkryty przez kolejnych selekcjonerów.

Największą przykrością w pana karierze jest brak powołania na mundial w 2006 roku przez Pawła Janasa?

To był bardzo przykry i dziwny moment. Byłyby to moje drugie mistrzostwa świata i sportowo absolutnie zasłużyłem na powołanie. Wiem, że za zasługi nie jedzie się na wielką imprezę, ale ja w dziewięciu na dziesięć meczów eliminacyjnych wybiegałem w pierwszym składzie i wspólnie z drużyną wywalczyłem awans. Selekcjoner obiecywał, że pojadą ci, którzy grają w swoich klubach, a ja w lidze rozegrałem wtedy chyba 26 spotkań. Byłem na zgrupowaniu we Wronkach przed powołaniami, bo liga holenderska wcześniej skończyła rozgrywki, wyniki testów wydolnościowych i wytrzymałościowych miałem znakomite. W ostatnim meczu, tuż przed decyzją Janasa, byłem nawet kapitanem zespołu. Chyba nikt nie przypuszczał, a na pewno już ja, że nie zmieszczę się nawet w szerokiej kadrze.

Rozmawiał pan o tym później z Janasem, już po zakończeniu kariery?

Tak, ale nie chcę o tym opowiadać.

Który mecz w kadrze był pana najlepszym?

Jacek Krzynówek zawsze żartuje: "nie mów, ile meczów rozegrałeś w kadrze, ale powiedz, ile z nich było dobrych". Jacek podobno zagrał 93 dobre mecze w reprezentacji, a 3 bardzo dobre.

No to pan zagrał 36 meczów. Ile z nich było chociaż dobrych?

W pamięci utkwił mi mój debiut, kiedy jeszcze jako napastnik w towarzyskim meczu z Arabią Saudyjską strzeliłem jedynego gola w kadrze. Wróciłem do reprezentacji po wielu latach, powołany przez Jerzego Engela w nagrodę za dobre występy w Lidze Mistrzów. Obejrzał moją grę przeciwko Chelsea, Lazio, Olympique Marsylia czy Borussii Dortmund i zdecydował się dać mi szansę, ale miał jednak w drużynie kilku dobrych obrońców i zawsze byłem tym drugim wyborem. I to w najlepszych czasach dla mnie jeśli chodzi o grę w klubie. W kadrze zawsze miałem olbrzymią konkurencję. Dopiero Janas na mnie postawił. Ale też - tylko w eliminacjach.

Po zakończeniu kariery powiedział pan, że wreszcie będzie czas zobaczyć miejsca, które do tej pory widział pan tylko z okien klubowych autokarów. Udało się w końcu pozwiedzać?

Nie. Staram się nie zatrzymywać, chce się dalej rozwijać, pracować, dużo czasu poświęcam dzieciom. Chcę im pomagać przystosować się do rzeczywistości. Jak to było w "Dniu Świra" - nie chodzi o to, żeby dzieciom rzucać koła ratunkowe, ale żeby nauczyć je pływać. Życie mi płynie i nie mam czasu na podróże, i tak na dobrą sprawę to nie wiem, kiedy go znajdę. Wszyscy żyjemy w pędzie. Czasami, nie tylko w pracy, ale i w życiu prywatnym, brakuje nam lekkiego przyhamowania i spojrzenia z innej perspektywy. Jakiejś refleksji, żeby żyć inaczej, że coś zrobić inaczej.

Pierwszą piłkę, taką wiązaną, dał panu dziadek. Mówił, że trzeba ją pompować, że ma duszę. Współczesna piłka ma jeszcze duszę czy to już tylko biznes?

Chciałbym wierzyć, że ma. Bo jednak na samym końcu gra się dla kibiców, dla ludzi, którzy przychodzą na trybuny i utożsamiają się z klubem. Dla nich to nie jest biznes, to miłość, bardzo ważna część życia. Piłkarze czy inni pracownicy klubu muszą o tym pamiętać każdego dnia i podporządkowywać się temu. Nie powiem panu, że pieniądze nie są ważne, ale one nie przyjdą bez serca wkładanego w pracę. Futbol to biznes, ale kiedy w grę wchodzi jakieś poczucie wspólnoty, przywiązania do barw, postrzeganie przez nie świata, to jednak okazuje się biznesem bardzo specyficznym.

Jako dyrektor reprezentacji współpracował pan też z selekcjonerem Franciszkiem Smudą podczas Euro 2012. To było trudne wyzwanie?

Bardzo bogate doświadczenie. Po kilku latach przerwy znowu mogłem wejść do szatni reprezentacji i już jako starszy, były piłkarz przeżywać wszystko na nowo. Relacje ze Smudą miałem bardzo dobre, to człowiek, który ma olbrzymie doświadczenie, a wiedzy, którą posiada, nie można deprecjonować. Chciałbym, żeby miał możliwość podzielenia się nią z innymi trenerami.

Serio?

Nie mówię o nowoczesnym sposobie zarządzania czy najnowszych trendach w taktyce, ale o postrzeganiu piłki nożnej. To naprawdę jest trener, który ma na ten temat najbogatszą wiedzę w Polsce.

Ale o Gombrowiczu to nie porozmawialiście?

Nie. Ale o futbolu.

Źródło artykułu: