La Liga. Atletico - FC Barcelona. Jak Roman Kosecki rzucił Dream Team na kolana

Getty Images / Na zdjęciu: Roman Kosecki
Getty Images / Na zdjęciu: Roman Kosecki

- Wiem, że zapisałem się w jakimś stopniu w historii Atletico Madryt - mówi Roman Kosecki. Jak to zrobił? Niemal w pojedynkę rzucił na kolana Barcelonę, uważaną za jeden z najlepszych zespołów w historii europejskiej piłki.

Choć największy klubowy sukces odniósł w barwach FC Nantes, z którym w 1996 roku dotarł do półfinału Ligi Mistrzów, prawdopodobnie najlepszy mecz w karierze rozegrał trzy lata wcześniej. Chyba nie może być inaczej, skoro rzucił na kolana jedną z najlepszych drużyn w historii.

30 października 1993 roku był dniem Romana Koseckiego. Tego dnia Atletico Madryt pokonało Barcelonę 4:3, choć do przerwy to zespół prowadzony przez Johana Cruyffa, nazywany wówczas Dream Teamem, prowadził aż 3:0.

W drugiej połowie bohaterem został reprezentant Polski, który strzelił dwa gole i dodał asystę przy zwycięskiej bramce. Poprowadził Rojiblancos do zwycięstwa, a po drugiej stronie byli tacy gracze jak Romario, Ronald Koeman, Michael Laudrup czy Christo Stoiczkow.

ZOBACZ WIDEO: "Druga Połowa". Jaka przyszłość piłkarskich mistrzostw Europy? "Prawie każdy może tam zagrać"

Roman Kosecki: Przechodziłem z Osasuny do Atletico trochę w miejsce wielkiej gwiazdy, jaką był Paulo Futre, przynajmniej tak pisały o tym media. Od razu jednak powiedziałem, że on jest nie do zastąpienia, a ja nazywam się Roman Kosecki i mogę się tylko starać grać tak, jak najlepiej potrafię. Wybrałem zresztą numer "10".

Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty: To był dla pana duży przeskok?

To był wtedy bardzo duży klub. Zainteresowanie mediów było ogromne, a w drużynie grali znakomici piłkarze jak Jose Caminero, Kiko, Luis Garcia, Igor Dobrowolski, Benitez czy Diego Simeone.

Ale najwięcej i tak pisało się o prezydencie Jesusie Gilu, który był nie do podrobienia.

To był niezwykle charyzmatyczny człowiek, niesamowita osobowość. Potrafił eksplodować, zwyzywać, by za chwilę już cię kochać. Zresztą ze mną też parę razy pojechał w prasie i nazywał najemnikiem.

Zachwyty nad Leo Messim. "To absurdalny wynik". Czytaj więcej--->>>

A ja słyszałem, że kiedyś zafundował panu wakacje.

To było wtedy, gdy doznałem kontuzji kości jarzmowej. W jednym ze spotkań zderzyłem się z obrońcą, miałem wstrząśnienie mózgu. Gil wysłał mnie z rodziną do Marbelii na tygodniowe wczasy, żebym odpoczął. Sam wszystko opłacił.

Najsłynniejszy był jednak ze swoich humorów wobec trenerów, których potrafił zwalniać co kilka tygodni. Przez dwa lata pan miał w Atletico aż dziesięciu!

Ale dzięki temu miałem przyjemność pracować ze znakomitymi fachowcami, jak Alfio Basile czy Francisco Maturana. Zresztą, w tym meczu z Barceloną prowadził nas słynny Ramon Heredia. Wiedział jednak, że niezależnie od wyniku zaraz go nie będzie, był naszym trenerem tylko przez dwie kolejki.

Zresztą, mało brakowało, a trenerem Atletico zostałby też Polak.

A dokładniej?

W niedzielę mieliśmy grać z Anglią w eliminacjach do mistrzostw świata, ale dzień wcześniej swoje spotkanie z Logrones miało Atletico. Pamiętam, jak siedzieliśmy w pokoju na zgrupowaniu w Katowicach i rozmawialiśmy telefonicznie z Gilem, który koniecznie chciał żebym przyjechał. Zapewniał, że wynajmie samolot i zdążę wrócić na kadrę.

I co?

Trenerem reprezentacji Polski był wtedy Andrzej Strejlau i nie chciał się zgodzić. Gil zaproponował mu, że jeśli się ugnie, to dostanie pracę w Atletico. Ostatecznie selekcjoner pozostał nieugięty.

Często jest pan pytany o ten mecz z Barceloną?

Mam świadomość, że tym spotkaniem zapisałem się w jakimś stopniu w historii tego klubu i jestem ceniony w Atletico. Chociaż przecież nie zaczęło się dobrze - Romario strzelił trzy gole i do przerwy przegrywaliśmy 0:3.

Podobno w przerwie meczu Gil miał wszystkich zaskoczyć.

Gdy zszedł do szatni, to myśleliśmy, że będzie chciał nas powiesić. A tu szok. Był spokojny, przekonywał nas, że nie wszystko stracone. Dał nam dużego powera, po prostu zachował się tak, jak powinien. I w drugiej połowie zaczęło nam wchodzić, strzeliłem dwa gole, na 1:3 i 3:3. W końcówce dograłem do Caminero, który trafił na 4:3. To były niezapomniane chwile.

Wspomnienia Johana Cruyffa, który później nazwał pana najlepszym piłkarzem Atletico i ponoć chciał ściągnąć na Camp Nou, łechtały ego?

To było na pewno bardzo miłe. Zresztą widział mnie już kilka lat wcześniej, gdy grałem przeciwko jego Barcelonie w barwach Legii Warszawa w europejskich pucharach. Już wtedy dostałem propozycję z Espanyolu, jednak nie chciano mnie puścić.

Z Cruyffem nie raz krótko rozmawialiśmy po meczach ligowych i podawaliśmy sobie ręce, fajnie było usłyszeć od niego coś pozytywnego na swój temat. Cieszę się, że miałem w ogóle kontakt z taką legendą.

Skrzydłowy Barcelony wypada na 10 tygodni. Czytaj więcej--->>>

Ale Cruyff nie był jedynym tak wybitnym zawodnikiem, który pana pochwalił.

Gdy jeszcze grałem w Osasunie przeciwko Sevilli, po końcowym gwizdku spotkaliśmy się na boisku z Diego Maradoną. Powiedziałem mu, że miło mi było zagrać ze swoim idolem. Odpowiedział, że moja gra bardzo mu się podobała. Zresztą po wspominanym meczu z Barceloną Romario też coś miłego powiedział. Tych chwil mi nigdy nikt nie zabierze.

A jak to było z tym możliwym transferem do Barcelony?

Myślę, że wtedy wzięli właśnie Igora Korneeva z Espanyolu zamiast mnie, ponieważ cena za niego była znacznie niższa. Z drugiej strony musiałbym rywalizować z wielkimi piłkarzami, jak choćby Michael Laudrup czy Christo Stoiczkow, a przecież na boisku mogło znajdować się tylko trzech obcokrajowców, czwarty był na ławce, a kolejny musiał szukać miejsca na trybunach.

W Atletico wciąż pamiętają o Romanie Koseckim?

Wiem, że drzwi są tam zawsze dla mnie otwarte. Mam świetny kontakt z synem Jesusa Gila, Miguelem Angelem (obecnie dyrektor generalny klubu - przyp. red). Rozmawiamy ze sobą, nie ma problemu, gdy zadzwonię z prośbą o bilet dla przyjaciół.

Bywa pan w Madrycie?

Jestem zapraszany m.in. na spotkania drużyny oldbojów, spotykamy się i wspominamy fajne czasy. Wkrótce się tam wybiorę na jakiś mecz Atletico.

Diego Simeone już wtedy sprawiał wrażenie kogoś, kto może zostać świetnym szkoleniowcem?

Tak, zawsze był w pewnym sensie przywódcą. Potrafił zmobilizować, podnieść zespół w trudniejszych momentach. W autokarze puszczał swoje kasety i muzykę z filmu "Rocky", dopingował całą drużynę. Na boisku był zdecydowany i taki sam poza nim.

To jak będzie w niedzielę? Chyba nietrudno przewidzieć, komu będzie pan kibicował.

Lubię Barcelonę, ale w tym meczu chciałbym 3:0 dla Atletico. A Pan?

Bardziej stawiam na remis lub na zwycięstwo Barcelony.

Powiem panu tak - każdy ma jakieś wady.

Komentarze (0)