Marcin Samsel, ekspert ds. bezpieczeństwa: Tragedia na stadionie to tylko kwestia czasu

Race i koronawirus mają jeden wspólny mianownik. Są śmiertelnie niebezpieczne. W obu przypadkach nie pytamy, czy dojdzie do tragedii, ale kiedy – mówi Marcin Samsel, specjalista ds. bezpieczeństwa.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
kibice z racami PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: kibice z racami
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Zacznijmy od koronawirusa. We Włoszech już teraz odwoływane są mecze. Czy nasi działacze też powinni o tym myśleć?

Marcin Samsel: Na pewno powinni powołać sztaby kryzysowe. Lepiej zarządzać kryzysem niż w kryzysie.

Zakładamy, że koronawirus dojdzie do Polski?

Oczywiście, wystarczy poczytać specjalistów, to może nie kwestia godzin, ale dni, tygodni. A przecież ciężko o lepsze miejsce do jego rozprzestrzeniania się niż stadion. Wie pan, że człowiek 20 razy w ciągu godziny dotyka twarzy, w tym ust? Kilkanaście tysięcy ludzi, kolejki do toalet, każdy dotyka klamki, kranu. Koronawirus rozprzestrzenia się pięć razy szybciej niż SARS. I nie wiadomo, kto jest zarażony, bo objawy mogą się pokazać nawet do 21 dni po zainfekowaniu. Nie mówię, żeby odwoływać mecze, ale na pewno można sporo zrobić.

ZOBACZ WIDEO: Odwiedziliśmy bazę reprezentacji Polski na Euro 2020! Zobacz, jak będą mieszkać kadrowicze

Automatycznie przypomniał mi się film "12 małp".

Mamy podobne skojarzenia. Nie stałoby się nic złego, gdyby PZPN informował ludzi, żeby nie przychodzili na stadion, jeśli w ciągu powiedzmy trzech tygodni przebywali w Azji albo we Włoszech. Proszę pamiętać, o jakiej skali mówimy. W związku z tym, że w Polsce nie było typowej zimy, 100 tysięcy Polaków pojechało na ferie do Austrii i północnych Włoch, tam gdzie jest ognisko. Piłka nożna może przyczynić się do przenoszenia koronawirusa. Przyjeżdżają kibice z innego miasta, ludzie przemieszczają się środkami komunikacji miejskiej. Piłka nożna to raj dla wirusa. A proszę pomyśleć, co będzie się działo podczas EURO 2020? Turniej rozgrywany w 12 krajach, regularne przeloty, mieszanie się ludzi. Jest też mecz w Rzymie, grają Włosi, włoscy kibice będą się przemieszać… Myślę, że w UEFA mają poważny problem.

Ale co może zrobić ewentualnie PZPN czy ESA? Miałby grać przy pustych trybunach?

Bezpieczeństwo kosztuje. To pewnie jest jakieś rozwiązanie, ale…

Strzał w kolano.

Potem może być gorzej. Nie mówię, że ma być tak albo inaczej, ważne, żebyśmy byli przygotowani na różne sytuacje.

Ale poprosiłem pana o rozmowę, bo chciałem podpytać o temat rac. Podczas meczu Lech Poznań - Lechia Gdańsk fani drużyny przyjezdnej rzucali racami w sektor gospodarzy.

Akurat race i koronawirus mają jeden wspólny mianownik. Są śmiertelnie niebezpieczne. W obu przypadkach nie pytamy, czy dojdzie do tragedii, ale kiedy.

Raca może zabić?

Oczywiście, że tak. To oczywiście kwestia pecha, ale było wiele bardzo niebezpiecznych przypadków. Czasem to kwestia centymetrów.

To znaczy?

Na przykład po głośnym meczu Cracovia - Wisła, gdzie kibice gości zostali ostrzelani racami, spotkałem się z pracownikami firmy ochroniarskiej. Mieli powypalane dziury w ubraniach. Jeden z ochroniarzy miał wypalone ubranie na wysokości kołnierza. To tylko kilka centymetrów od twarzy, oka. Proszę pamiętać, że płomień racy osiąga temperaturę 1600-2000 stopni Celsjusza. Mieliśmy kiedyś przypadek, że jeden z policjantów podczas meczu Arka - Pogoń został trafiony racą. Akurat nie zasłonił hełmu i stracił wzrok w jednym oku, musiał odejść ze służby. Tragedia na stadionie jest, jak mówiłem, tylko kwestią czasu. Jest jednak jeszcze coś. Ludzie w większości racę kojarzą z ogniem, ale przecież to też dym, wydzielające się trujące substancje. A przecież jeśli ma pan na meczu kilkanaście tysięcy osób, to na pewno jest ktoś z astmą czy inną chorobą powodującą problemy z oddychaniem. To po prostu strasznie szkodliwe dla zwykłych ludzi.

Podczas meczu Lecha z Lechią jedna dziewczyna została poważnie poparzona.

Tak, może pójdzie do sądu, wygra milion złotych i w Lechu zrozumieją, że nie warto wchodzić w układy z chuliganami, warto zadbać o bezpieczeństwo.

W Lechu? Przecież to kibice Lechii rzucali.

Oczywiście i nie mam zamiaru ich usprawiedliwiać, ale jak do tego doszło? Kibice Lechii musieli zostawić w depozycie oprawę meczową. I nagle ta oprawa znalazła się na sektorze gospodarzy wywieszona do góry nogami.

Jeśli zaczniesz walić prętem w klatkę z dzikim zwierzem, to bardziej wina twoja niż zwierza.

Tak, dokładnie.

No ale tym razem mamy do czynienia z ludźmi, to różnica. Pan Henryk Szlachetka, szef bezpieczeństwa na stadionie Lecha, mówi że kibice Lechii położyli oprawy nie do tego kontenera co trzeba.

Przecież to niepoważne. Równie dobrze mogli rzucić w krzaki… no wie pan, organizatorem meczu był Lech Poznań, on ponosi odpowiedzialność za bezpieczeństwo, również depozyt. Klub powinien dopilnować rzeczy kibiców Lechii. Mamy mecz dwóch skonfliktowanych drużyn i nagle kibice jednej wieszają do góry nogami flagi drugiej. No to jest przecież jawna prowokacja. Gdyby nie było tej sytuacji, kibice Lechii pewnie odpaliliby race i na tym by się zakończyło.

Czy ta sytuacja jednoznacznie pokazuje, że Lech współpracuje z chuliganami?

Albo jakoś się z tymi kibicami układa, albo nie panuje nad tym, co dzieje się na stadionie, skoro zabrana oprawa nagle ląduje w "kotle".

Zawsze mnie zastanawia ta współpraca w kontekście wnoszenia rac. Kibice mają swoje sposoby.

Jasne, jest ich pełno. Na przykład pamiętam, że kiedyś kibice jednej z drużyn dostali race od pracownika stoiska gastronomicznego, którzy przemycił je w butelce z 2-litrowym napojem. Klasyczną metodą jest wywołanie awantury, odciągnięcie służb porządkowych i wrzucenie plecaka.

Przez płot?

Albo wciągnięcie liną z dachu. Z podobną sytuacją miał pan do czynienia w finale Pucharu Polski, gdzie byli kibice Lechii.

Stali bardzo długo w kolejce.

Wywołali zamieszanie, żeby przemycić środki pirotechniczne. Metody są przeróżne, jeden z popularnych sposobów nazywa się "na kuriera". Kilka dni przed meczem kurier przywozi karton z koszulkami do jednego z pomieszczeń na stadionie, pudełko sobie leży aż do dnia meczu, w środku są oczywiście race.

Nikt tego nie sprawdza?

A po co?

Żeby uniknąć kosztów, kar.

Ale te kary są dla klubów śmieszne. Gdyby kary za zajścia takie jak na Lechu wynosiły np. połowę zysków ze sprzedaży biletów, wtedy byłyby znaczące i działały na wyobraźnię.

Może faktycznie musi dojść do tragedii, żeby ktoś zrozumiał, że to nie jest zabawa. Przed sądem w Warszawie toczy się proces kibica Legii poparzonego racą podczas finału Pucharu Polski z 2016 roku. Pan Krzysztof pozwał PZPN, oczekuje 25 tysięcy złotych zadośćuczynienia.

Ustawa o bezpieczeństwie imprez masowych jest tu jednoznaczna. Organizator ponosi odpowiedzialność.

Podobnie mówi regulamin PZPN. A jednak związek nie chce zapłacić.

To oczywiste, będą się bronić rękami i nogami, nawet pójdą do Sztrasburga, żeby nie płacić choć 2 tysięcy. Bo jak raz zapłacą, będą mieli proces na procesie. Nikt tego nie chce.

A PZPN może coś zrobić w kwestii bezpieczeństwa?

Oczywiście, że tak. Od 2012 roku zmarnowaliśmy 8 lat. Były testy chociażby przyjaźnie umundurowanych policjantów na stadionach, był grunt do pracy nad zmianą ustawy, była wola polityczna, byli ludzie i pieniądze. Zabrakło chęci wzięcia się za "ten gorący kartofel". Moi koledzy ze związku mówią, że te zdarzenia dotyczą tylko 2-3 proc. meczów w skali roku, mi to przypomina skecz kabaretu, gdzie traktor był ok, bo miał trzy koła sprawne. Tu jest kolejna sprawa, otóż np. w Anglii incydenty sprzed meczu i po meczu są również ujmowane w statystykach jako związane z meczem. Np. w mojej Gdyni mieszka 250 tysięcy ludzi, a na Arkę chodzi 10 tysięcy. A to oznacza, że w zależności od wyniku meczu pozostałe 240 tysięcy nie może czuć się komfortowo np. w środkach komunikacji miejskiej. Im ta piłka nie jest potrzebna. Niech pan wyśle rodziców tramwajem w dniu meczu i spyta ich o wrażenia.

A może tak dzieje się wszędzie na świecie? Kibice lubią wrzucać zdjęcia zadym z krajów zachodnich z komentarzem "na zachodzie sobie poradzili", chcą w ten sposób pokazać, że problem nie jest polski.

Oczywiście, że nigdzie do końca sobie nie poradzili, jednak np. w Anglii problem został zmarginalizowany. Teraz powoli się odradza, ma to związek z tym, że na Wyspach jest sporo imigrantów z Polski, Czech, krajów bałkańskich i oni przyjechali ze swoją kulturą rac. Na pewno jednak funkcjonują grupy robocze, które mierzą się z tym problemem.

W Polsce jest trudniej?

Tak, na pewno. W Anglii byli chuligani, różne miejskie gangi, ale nie mierzono się z tym co w Polsce, gdzie na trybunach jest zorganizowana przestępczość. Te wszystkie triady kibicowskie typu Lechia-Śląsk-Wisła wynikają ze wspólnego biznesu. Gdy się rozpadają można założyć, że chodzi o nieporozumienia np. na rynku narkotykowym, co na przykład opisał Szymon Jadczak w swojej książce.

Co można zrobić?

Najpierw przyznać się do problemu, potem wprowadzić zintegrowany model bezpieczeństwa czyli najkrócej mówiąc zespołowe granie wszystkich zainteresowanych do jednej bramki. I bezwzględnie musi tu być mocne wsparcie państwa, tym powinna się zajmować specjalna grupa prokuratorów.

A dziś jakie jest zaangażowanie państwa w walkę z chuliganami?

Nie ma go.

Marcin Samsel pracował przy zabezpieczaniu ok. 1200 imprez masowych na terenie całej Polski, w tym meczów EURO 2012, spotkań Ekstraklasy, I i II ligi na stanowisku Kierownika ds. Bezpieczeństwa. Obecnie jest wykładowcą z zakresu bezpieczeństwa publicznego w Wyższej Szkole Administracji i Biznesu w Gdyni.

ZOBACZ: Szymon Jadczak: Wszyscy bohaterowie mojego reportażu trafili za kratki

ZOBACZ. Marek Wawrzynowski: Chuligani walczą o wpływy

Czy chuligani są poważnym problemem piłki nożnej w Polsce?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×