63 dni. Tyle minęło od ostatniej bramki zdobytej przez polskiego zawodnika. Było to jeszcze zanim koronawirus sparaliżował Europę i wymusił zamrożenie sportu, w tym rozgrywek piłkarskich. Jako pierwsze do gry wróciły Wyspy Owcze. Na początku maja ruszył nowy sezon ligi farerskiej. Tam też padł pierwszy polski gol podczas pandemii.
W drugiej kolejce ligi farerskiej premierowego gola w sezonie strzelił Łukasz Cieślewicz. W 83. minucie niedzielnego meczu z Skala IF trafił na 4:2. Jego zespół Vikingur Gota wygrał 5:2.
- Nie byłem tego świadomy, dowiedziałem się dopiero po meczu od taty. Dostałem od niego wiadomość i informacje z internetu o mojej bramce. Tak udało zapisać się do historii w tym trudnym czasie - mówi nam Cieślewicz.
ZOBACZ WIDEO: Polski trener mówi o powrotach piłkarzy, którzy przeszli COVID-19. "Bez maksymalnych obciążeń nawet przez 6 tygodni"
32-latek o godzinę wyprzedził Roberta Lewandowskiego, który tego samego dnia również grał mecz. Kiedy o godzinie 18 polskiego czasu Vikingur kończył rywalizację, na boisko wychodzili piłkarze Bayernu Monachium. Mistrz Niemiec pokonał 2:0 Union Berlin, a "Lewy" w 40. minucie strzelił gola z rzutu karnego.
- Piłka przywróciła nieco radości. Wszyscy teraz przejmują się koronawirusem, mówi o tym każda telewizja. W Polsce jest jeszcze drugi temat - wybory prezydenckie. A piłka dała nowy impuls, pozwoliła żyć czymś innym niż koronawirus i polityka - dodaje napastnik Vikingura Gota.
Na mecze ligi farerskiej wpuszczono także kibiców. Udało się to dzięki specjalnym regulacjom. Stadiony podzielono na sektory, w których może przebywać do 100 osób. Spotkanie drużyny Cieślewicza oglądało na trybunach około 300 osób (więcej TUTAJ).
Po dwóch kolejkach Vikingur Gota zajmuje czwarte miejsce ligi farerskiej. Liderem jest NSI Runavik.