Warta Poznań. Jakub Kiełb spełnia marzenia. Miał patroszyć ryby w Anglii, a zadebiutuje w PKO Ekstraklasie

Cztery lata temu Jakub Kiełb chciał rzucić futbol i wyjechać do Anglii, by zająć się patroszeniem ryb. W ostatniej chwili zmienił decyzję i przyjął ofertę II-ligowej wtedy Warty Poznań. Teraz zadebiutuje w PKO Ekstraklasie.

Szymon Mierzyński
Szymon Mierzyński
Jakub Kiełb Newspix / Grzegorz Jedrzejewski / 058sport.pl / NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Jakub Kiełb
- W Jarocie miałem dostawać 800 zł miesięcznie, a kilka razy mi tych pieniędzy w ogóle nie wypłacono. Grałem praktycznie za darmo. Oszczędności się kończyły, trzeba było myśleć nad ułożeniem sobie życia. Skontaktowałem się z przyjacielem, który wyjechał do Anglii. Powiedział, że mnie przenocuje, załatwi pracę. To było Grimsby, miasto portowe, a praca miała polegać na patroszeniu i obróbce ryb. Wtedy dostałem telefon z Warty - opowiada nam Jakub Kiełb.

Cztery lata później były juniorski reprezentant Polski ma w CV dwa awanse i szykuje się do wymarzonego debiutu w PKO Ekstraklasie. W niedzielę jego Warta w 1. kolejce nowego sezonu podejmie Lechię Gdańsk.

Szymon Mierzyński, WP SportoweFakty: Twoje początki ze sportem wyglądały raczej standardowo.

Jakub Kiełb, piłkarz Warty Poznań: Zawsze chciałem zostać piłkarzem, więc rodzice posłali mnie do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Łodzi. Można powiedzieć, że poświęciłem się temu w stu procentach. Zagrałem w kadrach młodzieżowych i wtedy wydawało mi się, że mogę coś fajnego osiągnąć.

ZOBACZ WIDEO: Co z transferem reprezentanta Polski? "Zawsze zmieniałem klub z dobrym momencie"

Potem pomógł ci przepis o obowiązkowej grze młodzieżowca, który właśnie wchodził w życie.

Skorzystałem na nim, nie ma co ukrywać. Gdyby go nie było, miałbym o wiele trudniej. W takiej roli występowałem w Termalice, ale gdy skończyłem wiek młodzieżowca, to mi podziękowali. Poszedłem do Chrobrego Głogów, jednak tam już za dużo nie pograłem, raptem kilka meczów w sezonie 2014/2015. Wtedy wpadłem w dołek i się podłamałem. Poświęcasz czemuś całe życie, a potem tu cię nie chcą, tam cię nie chcą, a jak już grasz, to tylko "ogony". Oprócz tego złamałem kostkę i praktycznie zostałem na lodzie. Sam sobie załatwiłem zabieg, lecz potem nie wiedziałem, co robić. Ofert nie było żadnych, więc nie pozostało nic innego, jak wrócić do rodzinnego Jarocina. Leżałem w domu, kupiłem sobie tylko karnet na basen, a rehabilitację robiłem na własną rękę, według instrukcji z filmów na YouTube.

Z tego niebytu wyciągnął cię trener Janusz Niedźwiedź.

Tak, on wtedy pracował w Jarocie. Muszę mu oddać, że ma charyzmę i potrafi człowieka zmotywować, a jak trzeba, to nawinąć makaron na uszy. Słyszał o mnie, że wcześniej próbowałem sił w I lidze, a w Jarocinie były wówczas duże problemy z pieniędzmi i brakowało ludzi do grania. Sezon 2015/16 już trwał, a Jarota - jeszcze z Bartkiem Kielibą w składzie - była na 1. miejscu i zaskoczyła wszystkich. Trener mnie namawiał, żebym dołączył do drużyny, choć ja sam byłem zrezygnowany. Rodzice radzili mi, żebym sobie dał spokój i poszedł do normalnej pracy. Na drugą stronę przeciągali mnie czterej bracia. Oni mówili, że skoro już tyle lat poświęciłem piłce, to nie warto teraz rezygnować.

Ostatecznie trener Niedźwiedź nakłonił mnie do przyjścia na trening, mimo że z góry go ostrzegałem, że jestem bez formy. Pierwszy mecz zagrałem dopiero w październiku z Wdą Świecie - głównie dlatego, że sytuacja w klubie była już dramatyczna i nie miał kto wyjść na boisko. Zgłosili więc do rozgrywek mnie. Nie zarabiałem nic, a z konieczności wystąpiłem w ataku.

Dokończyłeś sezon w Jarocie, a potem następny kryzys.

Wiosną miałem umowę, według której miałem dostawać 800 zł miesięcznie, a kilka razy mi tych pieniędzy w ogóle nie wypłacono. Grałem praktycznie za darmo, do tego wciąż byłem pod presją rodziców, co mnie nawet nie dziwiło. Wcześniej mieszkałem w Łodzi, nagle zwaliłem im się do domu, oszczędności się skończyły i trzeba było myśleć nad ułożeniem sobie życia. Proponowali mi, żebym poszedł do wojska, ale ostatecznie skontaktowałem się z przyjacielem, który wyjechał do Anglii. Powiedział, że mnie przenocuje, załatwi pracę. Trochę się bałem, ale w końcu uznałem, że polecę tam na tydzień i zobaczę jakie są możliwości. To było Grimsby, miasto portowe, a praca miała polegać na patroszeniu i obróbce ryb.

I wtedy pojawił się telefon z Warty.

Zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor sportowy Arkadiusz Miklosik i powiedział, że jeśli Warta wygra baraże z Garbarnią Kraków i awansuje do II ligi, to oni byliby mną zainteresowani. Nie podchodziłem do tego zbyt poważnie, bo takie telefony nie muszą jeszcze oznaczać konkretów. Śmiesznie się to ułożyło, dokładnie w momencie mojego wylotu Warta rozgrywała rewanż tego barażu i siedząc na lotnisku w Poznaniu, śledziłem w telefonie, co się dzieje w "ogródku". Nagle patrzę, karny i gol na 1:0. Zrobili ten awans, więc napisałem do kolegi z Anglii, że może jednak zostanę w kraju. Mimo to namówił mnie, żebym przyleciał i tak w końcu zrobiłem.

Minęły może trzy dni i dostałem następny telefon z Warty. Dyrektor Miklosik ponowił propozycję, pieniądze może nie były oszałamiające, ale już na tyle dobre, żeby można było spokojnie wyżyć. Przyjaciel z Anglii też mówił, że skoro tyle już poświęciłem piłce, to bez sensu byłoby teraz zajmować się patroszeniem albo transportem ryb. Uznałem, że spróbuję ten ostatni raz, więc wróciłem do Polski i podpisałem umowę.

O ile na wcześniejszych etapach nic ci się nie układało, to w Warcie zaczęliście robić wyniki, których nikt się nie spodziewał.

W II lidze wszyscy nam mówili, że na pewno spadniemy, a my się utrzymaliśmy. W następnym sezonie wygraliśmy na początku sześć meczów z rzędu i poczułem pompkę. W domu w Jarocinie mówiłem, że jeśli znów awansujemy, to może w klubie się coś ruszy. Wtedy do akcji wkroczyli niezawodni rodzice i stwierdzili, że to się pewnie i tak nie uda.

Mistrzami motywacji raczej nie byli, ale można to zrozumieć. Dużo rodziców stąpa po ziemi bardzo twardo.

Dokładnie, najbardziej nakręcali mnie bracia. Rodzice wychodzili z założenia, że lepiej mieć pewną pracę i stały zarobek, a granie w piłkę za jakiś czas się skończy i nic może po tym nie pozostać.

W tych przenosinach do Warty najciekawsze jest to, w jaki sposób wzbudziłeś zainteresowanie przy Drodze Dębińskiej. To był "skauting", jakiego nie stosuje chyba żaden inny klub na świecie.

Gdy wiosną sezonu 2014/2015 graliśmy w "ogródku", miałem parę ostrych wejść. Gnębiłem szczególnie Filipa Brzostowskiego, który jest dość szczupły i w walce fizycznej miał trudniej niż inni. My musieliśmy wtedy przyostrzyć, bo piłkarsko Warta była lepsza. Przy tych starciach mąż byłej pani prezes mnie kilka razy zwyzywał zza płotu, a ja mu nie pozostałem dłużny i zrobiła się z tego niezła pyskówka. Jechał po mnie, ale po meczu zdobył numer telefonu, bo stwierdził, że jestem tak zadziorny, że on chce mnie do Warty. Minęło kilka tygodni i trafiłem do Poznania. Gdy spotkaliśmy się w siłowni, przedstawił mnie kolegom słowami: "zobaczcie, to jest ten sk... z Jarocina".

Czy Warta Poznań utrzyma się w PKO Ekstraklasie?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×