- W Jarocie miałem dostawać 800 zł miesięcznie, a kilka razy mi tych pieniędzy w ogóle nie wypłacono. Grałem praktycznie za darmo. Oszczędności się kończyły, trzeba było myśleć nad ułożeniem sobie życia. Skontaktowałem się z przyjacielem, który wyjechał do Anglii. Powiedział, że mnie przenocuje, załatwi pracę. To było Grimsby, miasto portowe, a praca miała polegać na patroszeniu i obróbce ryb. Wtedy dostałem telefon z Warty - opowiada nam Jakub Kiełb.
Cztery lata później były juniorski reprezentant Polski ma w CV dwa awanse i szykuje się do wymarzonego debiutu w PKO Ekstraklasie. W niedzielę jego Warta w 1. kolejce nowego sezonu podejmie Lechię Gdańsk.
Szymon Mierzyński, WP SportoweFakty: Twoje początki ze sportem wyglądały raczej standardowo.
Jakub Kiełb, piłkarz Warty Poznań: Zawsze chciałem zostać piłkarzem, więc rodzice posłali mnie do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Łodzi. Można powiedzieć, że poświęciłem się temu w stu procentach. Zagrałem w kadrach młodzieżowych i wtedy wydawało mi się, że mogę coś fajnego osiągnąć.
ZOBACZ WIDEO: Co z transferem reprezentanta Polski? "Zawsze zmieniałem klub z dobrym momencie"
Potem pomógł ci przepis o obowiązkowej grze młodzieżowca, który właśnie wchodził w życie.
Skorzystałem na nim, nie ma co ukrywać. Gdyby go nie było, miałbym o wiele trudniej. W takiej roli występowałem w Termalice, ale gdy skończyłem wiek młodzieżowca, to mi podziękowali. Poszedłem do Chrobrego Głogów, jednak tam już za dużo nie pograłem, raptem kilka meczów w sezonie 2014/2015. Wtedy wpadłem w dołek i się podłamałem. Poświęcasz czemuś całe życie, a potem tu cię nie chcą, tam cię nie chcą, a jak już grasz, to tylko "ogony". Oprócz tego złamałem kostkę i praktycznie zostałem na lodzie. Sam sobie załatwiłem zabieg, lecz potem nie wiedziałem, co robić. Ofert nie było żadnych, więc nie pozostało nic innego, jak wrócić do rodzinnego Jarocina. Leżałem w domu, kupiłem sobie tylko karnet na basen, a rehabilitację robiłem na własną rękę, według instrukcji z filmów na YouTube.
Z tego niebytu wyciągnął cię trener Janusz Niedźwiedź.
Tak, on wtedy pracował w Jarocie. Muszę mu oddać, że ma charyzmę i potrafi człowieka zmotywować, a jak trzeba, to nawinąć makaron na uszy. Słyszał o mnie, że wcześniej próbowałem sił w I lidze, a w Jarocinie były wówczas duże problemy z pieniędzmi i brakowało ludzi do grania. Sezon 2015/16 już trwał, a Jarota - jeszcze z Bartkiem Kielibą w składzie - była na 1. miejscu i zaskoczyła wszystkich. Trener mnie namawiał, żebym dołączył do drużyny, choć ja sam byłem zrezygnowany. Rodzice radzili mi, żebym sobie dał spokój i poszedł do normalnej pracy. Na drugą stronę przeciągali mnie czterej bracia. Oni mówili, że skoro już tyle lat poświęciłem piłce, to nie warto teraz rezygnować.
Ostatecznie trener Niedźwiedź nakłonił mnie do przyjścia na trening, mimo że z góry go ostrzegałem, że jestem bez formy. Pierwszy mecz zagrałem dopiero w październiku z Wdą Świecie - głównie dlatego, że sytuacja w klubie była już dramatyczna i nie miał kto wyjść na boisko. Zgłosili więc do rozgrywek mnie. Nie zarabiałem nic, a z konieczności wystąpiłem w ataku.
Dokończyłeś sezon w Jarocie, a potem następny kryzys.
Wiosną miałem umowę, według której miałem dostawać 800 zł miesięcznie, a kilka razy mi tych pieniędzy w ogóle nie wypłacono. Grałem praktycznie za darmo, do tego wciąż byłem pod presją rodziców, co mnie nawet nie dziwiło. Wcześniej mieszkałem w Łodzi, nagle zwaliłem im się do domu, oszczędności się skończyły i trzeba było myśleć nad ułożeniem sobie życia. Proponowali mi, żebym poszedł do wojska, ale ostatecznie skontaktowałem się z przyjacielem, który wyjechał do Anglii. Powiedział, że mnie przenocuje, załatwi pracę. Trochę się bałem, ale w końcu uznałem, że polecę tam na tydzień i zobaczę jakie są możliwości. To było Grimsby, miasto portowe, a praca miała polegać na patroszeniu i obróbce ryb.
I wtedy pojawił się telefon z Warty.
Zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor sportowy Arkadiusz Miklosik i powiedział, że jeśli Warta wygra baraże z Garbarnią Kraków i awansuje do II ligi, to oni byliby mną zainteresowani. Nie podchodziłem do tego zbyt poważnie, bo takie telefony nie muszą jeszcze oznaczać konkretów. Śmiesznie się to ułożyło, dokładnie w momencie mojego wylotu Warta rozgrywała rewanż tego barażu i siedząc na lotnisku w Poznaniu, śledziłem w telefonie, co się dzieje w "ogródku". Nagle patrzę, karny i gol na 1:0. Zrobili ten awans, więc napisałem do kolegi z Anglii, że może jednak zostanę w kraju. Mimo to namówił mnie, żebym przyleciał i tak w końcu zrobiłem.
Minęły może trzy dni i dostałem następny telefon z Warty. Dyrektor Miklosik ponowił propozycję, pieniądze może nie były oszałamiające, ale już na tyle dobre, żeby można było spokojnie wyżyć. Przyjaciel z Anglii też mówił, że skoro tyle już poświęciłem piłce, to bez sensu byłoby teraz zajmować się patroszeniem albo transportem ryb. Uznałem, że spróbuję ten ostatni raz, więc wróciłem do Polski i podpisałem umowę.
O ile na wcześniejszych etapach nic ci się nie układało, to w Warcie zaczęliście robić wyniki, których nikt się nie spodziewał.
W II lidze wszyscy nam mówili, że na pewno spadniemy, a my się utrzymaliśmy. W następnym sezonie wygraliśmy na początku sześć meczów z rzędu i poczułem pompkę. W domu w Jarocinie mówiłem, że jeśli znów awansujemy, to może w klubie się coś ruszy. Wtedy do akcji wkroczyli niezawodni rodzice i stwierdzili, że to się pewnie i tak nie uda.
Mistrzami motywacji raczej nie byli, ale można to zrozumieć. Dużo rodziców stąpa po ziemi bardzo twardo.
Dokładnie, najbardziej nakręcali mnie bracia. Rodzice wychodzili z założenia, że lepiej mieć pewną pracę i stały zarobek, a granie w piłkę za jakiś czas się skończy i nic może po tym nie pozostać.
W tych przenosinach do Warty najciekawsze jest to, w jaki sposób wzbudziłeś zainteresowanie przy Drodze Dębińskiej. To był "skauting", jakiego nie stosuje chyba żaden inny klub na świecie.
Gdy wiosną sezonu 2014/2015 graliśmy w "ogródku", miałem parę ostrych wejść. Gnębiłem szczególnie Filipa Brzostowskiego, który jest dość szczupły i w walce fizycznej miał trudniej niż inni. My musieliśmy wtedy przyostrzyć, bo piłkarsko Warta była lepsza. Przy tych starciach mąż byłej pani prezes mnie kilka razy zwyzywał zza płotu, a ja mu nie pozostałem dłużny i zrobiła się z tego niezła pyskówka. Jechał po mnie, ale po meczu zdobył numer telefonu, bo stwierdził, że jestem tak zadziorny, że on chce mnie do Warty. Minęło kilka tygodni i trafiłem do Poznania. Gdy spotkaliśmy się w siłowni, przedstawił mnie kolegom słowami: "zobaczcie, to jest ten sk... z Jarocina".
[nextpage]Potem do klubu przyszedł Petr Nemec i zaczęła się stara szkoła z przygotowaniami.
Bywało śmiesznie, ale to był trener, który na pewno nam pomógł. Po ciężkich treningach momentami biegaliśmy jak żółwie, lecz gdy potem przychodziło do meczu, nigdy nie było problemów z wytrzymaniem 90 minut. Później, po awansie do I ligi, nie podobała mi się jedna rzecz. Mnóstwo było głosów, że to sukces trenera Nemca, że on wycisnął z drużyny wszystko co się dało, a o nas nie mówiono nic. Czuliśmy się trochę tak, jakby nas nikt nie doceniał. Czas pokazał, że jednak coś umiemy, bo w drużynie, która kilka lat później robiła awans do ekstraklasy, było czterech chłopaków pamiętających jeszcze III ligę i czterech, którzy przyszli w II. Trener był specyficzny, ale potrafił nauczyć charakteru. Dla niego nie miało znaczenia, gdzie grałeś kiedyś, czy jesteś młody, czy stary. Jakbyś słabo trenował, to byś nie grał i tyle.
U Petra Nemca szaleństw na boisku nie było. Defensywka, jakaś kontra, a potem pilnujemy wyniku. Jak się czuliście w takiej taktyce?
Zależy o jakim etapie mówimy. Gdy przyszedł do nas w II lidze, to nie mieliśmy jeszcze takiej pewności siebie, a trzeba było przede wszystkim poprawić wyniki. Jednak potem, gdy zaczęło nam iść dużo lepiej, chcieliśmy grać odważniej, a trener cały czas nas tonował. Pamiętam wyjazdowy mecz z Chrobrym Głogów w sezonie 2018/2019. Nie wyszło mi jakieś zagranie w środku pola, więc w szatni trener mówi mniej więcej tak: "jak jest ciemno i świecą światełka, to ja już się boję, bo wy myślicie, że piłkarze jesteście".
Dwie kolejki wcześniej wygraliście w Chojnicach 2:0 po golach w pierwszym kwadransie, a trener też miał zupełnie inne spojrzenie.
Petr Nemec przyszedł na kolację dzień przed meczem i stwierdził, że z Chojniczanką pewnie przegramy, potem mamy spotkanie z Odrą Opole, to może zremisujemy i do tego uda się dorzucić jakiś punkt z wyjazdu do Głogowa. Nam się ten pesymizm nie podobał, więc zaproponowaliśmy trenerowi układ: on nie będzie na nas krzyczał w trakcie gry, żeby nie wprowadzać nerwowej atmosfery, a my obiecujemy zwycięstwo w Chojnicach. Wygraliśmy, a w tych trzech meczach zrobiliśmy w sumie siedem punktów, które dały nam utrzymanie w I lidze.
Boisz się czegoś przed debiutem w ekstraklasie?
Czego mam się bać? Śmieszy mnie to gadanie. Co roku różni ludzie nas straszą, że na pewno sobie nie poradzimy, że spadniemy. Potem jak robimy swoje, to znowu słyszymy, że tym razem to już na pewno się nie uda. To się dzieje od kilku lat. Gdy wróciliśmy do gry po pandemii i forma była trochę słabsza, jechano nas od sprzedawczyków. To mnie tak denerwowało, że momentami miałem ochotę coś odpisać w mediach społecznościowych. Nie zrobiłem tego, bo wdawanie się w takie dyskusje to kompromitacja. Zrobiliśmy awans do ekstraklasy i znów słyszymy, że jesteśmy murowanym kandydatem do spadku. Dziękuję tym wszystkim malkontentom, oni nas kapitalnie motywują i napędzają. Zobaczymy, kto za rok wyjdzie na swoje.
Bartosz Kieliba powiedział, że kiedyś uważał II ligę za swoje maksimum. A jakie były twoje myśli?
Nigdy nie sądziłem, że zagram w ekstraklasie, zwłaszcza że był okres, w którym miałem duży dołek. Z drugiej strony grywałem w kadrach młodzieżowych z innymi reprezentantami i widziałem, że nie dzieli mnie od nich jakaś przepaść. W ogóle uważam, że w polskich realiach nie warto się zniechęcać. Tu czasem detale decydują, że jesteś w stanie sobie poradzić na wyższym poziomie.
Awans do ekstraklasy robiliście już z Piotrem Tworkiem na ławce. To zupełnie inny szkoleniowiec niż Petr Nemec.
Przeżyliśmy szok, bo nagle w klubie pojawił się gość, który daje nam swobodę z przodu, mówi, żebyśmy bawili się piłką. Przyjęliśmy kompletnie inny styl, zaczęliśmy zakładać wysoki pressing. Pamiętam pierwsze sparingi, trzeba się było przestawić na grę, z którą dotąd nie mieliśmy do czynienia.
Po marnym starcie w Mielcu, przyszły cztery zwycięstwa z rzędu i zaczęło powoli pachnieć ekstraklasą. Trener Tworek mówił, że dla niego przełomem było spotkanie w Niecieczy - wprawdzie tylko zremisowane 1:1, ale ze świetną grą.
Zgadzam się z tym, zwłaszcza że byłem kiedyś w Termalice i wciąż znałem kilku zawodników. Uważałem ten zespół za bardzo mocny piłkarsko i gdy tam jechaliśmy, to myślałem sobie, że z nimi z tym odważnym, wysokim pressingiem możemy się przeliczyć. Bałem się, że nas "sklepią", a tu nagle w pierwszej połowie przycisnęliśmy ich tak, że nie mogli nam nic zrobić. Było ciągle 0:0, ale czuliśmy się lepsi. Skończyło się 1:1 i to był naprawdę pechowy wynik.
Jeszcze przed sezonem nie mogliście wierzyć w awans. O tym się w ogóle nie mówiło.
Trener był odważny, on próbował nas motywować tym, że bijemy się o 1. miejsce. Wiadomo jednak, jak się do takich słów początkowo podchodzi. Ja sobie wtedy myślałem: "dobra, tym młodym możesz tak gadać, ale my swoje wiemy". Jednak trzeba mu oddać, że zadziałało. Może to było tak jak z kłamstwem powtarzanym tyle razy, że w końcu staje się prawdą. Gdy zimą, po zwycięstwie 3:0 z Wigrami Suwałki, jedliśmy wspólnie kolację w hotelu z władzami klubu, po raz pierwszy głośno sobie powiedzieliśmy, że możemy zrobić coś wielkiego.
Wiosną, zwłaszcza po zawieszeniu rozgrywek, mieliśmy trochę problemów. Rywale już wiedzieli, że wychodzimy wysokim pressingiem, więc zaczęli grać z nami dłuższymi podaniami. W dobrej dyspozycji pewnie byśmy sobie poradzili, ale ona nie była taka jak jesienią. Trener więc zmienił taktykę i gdy jechaliśmy na mecz z Zagłębiem Sosnowiec, uznaliśmy, że lepiej tak wysoko nie wychodzić i nie robić ciągle tego samego, skoro nam nie szło. To był dobry ruch.
Trener Tworek wiedział też, jak do was dotrzeć na odprawie przed finałem z Radomiakiem Radom. Żona Bartosza Kieliby poderwała całą drużynę, mówiąc do kapitana: "kochanie, wiesz, że dla nas nie ma rzeczy niemożliwych".
Ja byłem jednym z tych, którzy się wtedy rozkleili. Jak sobie o tym myślę, do tej pory mnie ciarki przechodzą. Ta odprawa była czymś naprawdę fajnym. Może nie każdy reagował aż tak emocjonalnie, jednak na mnie zrobiło to wielkie wrażenie. Gdy wszedłem potem do szatni i spojrzałem w lustro, nadal widziałem na swojej twarzy wielkie emocje. Ręce mi się trzęsły - może dlatego, że zobaczyłem na filmie mamę i wszystkie najbliższe osoby.
Wtedy mama już chyba nie mówiła, żebyś kończył z piłką?
Absolutnie. Podkreślała, że wierzy we mnie, że na pewno damy radę. Wlało to we mnie mnóstwo energii. Na sam mecz przyjechali bracia i narzeczona, byłem więc niesamowicie nakręcony. Czułem, że może widowisko nie będzie wielkie, ale wygramy - nawet gdyby było trzeba strzelać rzuty karne.
Przed niedzielnym meczem z Lechią Gdańsk też czujesz taką adrenalinę?
Nie, to coś zupełnie innego. Wróciła codzienność. Tych dwóch sytuacji nie da się porównać. Nie mamy teraz jednego spotkania, które zdecyduje o całym sezonie.
Czytaj także:
PKO Ekstraklasa: Warta Poznań. Bartosz Kieliba na boisku spełnił marzenia, na co dzień walczy o życie córeczki