Mecze Kaizer Chiefs z Orlando Pirates to południowoafrykański klasyk. Nic więc dziwnego, że na spotkania tych zespołów chcą przychodzić tłumy. Gdy obie ekipy decydują się zagrać towarzyski sparing, zainteresowanie przerasta najśmielsze oczekiwania. Na stadion wchodzi zdecydowanie więcej kibiców, niż jest w stanie obiekt pomieścić. Jest 13 stycznia 1991 roku, nad pozornie spokojnym meczem unosi się widmo tragedii.
Elektryzujący sparing
Całe RPA jest podekscytowane wiadomością, że Kaizer Chiefs i Orlando Pirates chcą zagrać między sobą sparing. Towarzyskie Soweto Derby mają się odbyć na Oppenheimer Stadium w mieście Orkney niedaleko Johannesburga. Obiekt może pomieścić 23 tys. kibiców. Jednak chętnych obejrzeć spotkanie z trybun jest dużo więcej. Ostatecznie zasiada na nich 30 tys. osób. Te kilka tysięcy wchodzi bocznymi wejściami, całkowicie nie przejmując się względami bezpieczeństwa.
Organizatorzy nie przejmują się dodatkowym tłumem, ściskiem i drobnymi przepychankami, żeby wywalczyć sobie przestrzeń. Dla nich ważne jest, że Soweto Derby przyciągają taką uwagę.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: tiki-taka Barcelony w... Arabii Saudyjskiej. Ręce same składają się do oklasków
W dodatku nikt nie pomyślał, żeby fanów obu drużyn rozdzielić dla bezpieczeństwa. Kibice Kaizer Chiefs i Orlando Prates siedzą przemieszani, przez co aż prosi się o jakieś spięcia między nimi w trakcie meczu.
Krwawa bramka
Kaizer Chiefs wychodzą na prowadzenie po golu Faniego Madidy. Fani Orlando Piarates uznają bramkę za absurdalną i nie zgadzają się z decyzją sędziego. Kibice "Amakoshi" cieszą się w najlepsze z wyniku, co oburza sympatyków "Piratów". Wtedy zaczyna się najgorsze.
Wyzwiska, przepychanki, szarpaniny, dalej bójki, aż w końcu w ruch idą różne przedmioty, niektóre ostre. Fani Orlando rzucają w kibiców Kaizer Chiefs puszkami, owocami, rozbitymi butelkami. Biorą wszystko, co wpadnie im w ręce. Nieoficjalnie niektórzy mają ze sobą noże. Na trybunach wybucha panika, tłum próbuje uciekać ze stadionu.
Wszyscy próbują przedostać się najbliższym wyjściem. Organizatorzy nie panują nad chaosem, są zupełnie nieprzygotowani. Tłum zaczyna się tratować, dociskać do płotu, część nie ma już czym oddychać. Ostatecznie giną 42 osoby, a około 50 zostaje rannych. Przez dziesięć lat to największa tragedia w historii południowoafrykańskiego futbolu.
Brak w porę wyciągniętych wniosków
Sytuacja powtarza się w 2001 roku, kiedy znowu grają oba zespoły. Liczba chętnych ponownie przerasta organizatorów. Do tragedii dochodzi, gdy tłum chce przedrzeć się na wypełnione już po brzegi trybuny Ellis Park w Johannesburgu. Stadion może pomieścić 60 tys. osób, weszło dwa razy więcej, a pod obiektem czeka kolejne 30 tys.
Dochodzi do awantur, policja używa gazu łzawiącego, wybucha panika, organizatorzy źle przeprowadzają ewakuację. W wyniku zamieszania ginie 47 osób, w tym kobiety i dzieci. Kilkadziesiąt jest rannych. Do dziś uznaje się to za największą katastrofę w sporcie w RPA. Dopiero na mundial w 2010 r. zmienia się w RPA podejście do kwestii bezpieczeństwa.
- Koniecznie trzeba pamiętać o naszych poległych bohaterach i nie zapominać, że zginęli z miłości do pięknej gry. [...] Powinniśmy nie tylko celebrować dobro, ale także upamiętniać i wspominać tych, którzy odegrali rolę w doprowadzeniu nas do miejsca, w którym jesteśmy dzisiaj. Będziemy nadal wspominać ten mroczny dzień w naszej historii - mówi o wydarzeniach z 13 stycznia 1991 roku prezes Chiefs Kaizer Motaung.
Przeczytaj inne teksty z serii Działo się w sporcie.
Czytaj też:
Co trzeci Polak nie rusza się z kanapy
Zakopane nie chce powtórki z TCS