Kamil Kołsut: Sen Norwegów. Los oddał im to, co kiedyś zabrał Artur Siódmiak (komentarz)

PAP/EPA / Eddy Lemaistre
PAP/EPA / Eddy Lemaistre

Norwegowie mieli nie jechać na mistrzostwa świata, ale dostali "dziką kartę". W niedzielę zagrają o złoto, choć w ostatniej sekundzie półfinału byli właściwie poza turniejem. Pół żartem pół serio los oddał im to, co zabrał kiedyś Artur Siódmiak.

27 stycznia 2009 roku, Zadar. Podopieczni Roberta Hedina remisują z Polską 30:30. Mają piłkę, do końca meczu kilkanaście sekund, a wygrana daje im półfinał mistrzostw świata. Zawodzą. Psują akcję, Siódmiak zostaje "królem", a trener Bogdan Wenta tworzy własną jednostkę czasu. Norwegowie są w piekle.

27 stycznia, Paryż. Dokładnie osiem lat później. W ostatniej sekundzie meczu Zlatko Horvat staje na linii siódmego metra, ale jego rzut broni debiutujący na MŚ Torbjorn Bergerud. 22-latek po raz kolejny śmieje się w twarz tym, którzy przed turniejem mówili, że najsłabszym punktem jego zespołu będzie obsada bramki. Pudło Chorwata daje Norwegom dogrywkę. A później finał mistrzostw świata.

W sporcie, jak w życiu, fart i pech zawsze się bilansują.

Norwegowie zagrają z Francuzami o złoto, choć jeszcze w czerwcu mieli w ogóle na turniej nie jechać. Młoda drużyna po zajęciu czwartego miejsca mistrzostw Europy najpierw przegrała wyjazd na igrzyska olimpijskie, a później w eliminacjach do MŚ uległa Słoweńcom. Lekcja życia była bolesna.

ZOBACZ WIDEO Jego śmierć wstrząsnęła Polską. Maja Włoszczowska wspomina byłego trenera

Los się jednak do Skandynawów uśmiechnął, oni uśmiechnęli się do prezydenta IHF i dzięki wsparciu Hassana Moustafy dostali "dziką kartę".

Przed turniejem Norwegowie przekonywali, że chcą przede wszystkim wyjść z grupy, że myślami nie sięgają gwiazd. O Polakach mówili z respektem, osłabionego rywala nie chcieli lekceważyć. Jako drużyna urodzili się przecież ledwie rok temu, a byli już i w piekle, i prawie w niebie.

Rozkręcali się z meczu na mecz, szybko stając się najbardziej efektownie grającym zespołem turnieju. Z młodzieńczą fantazją, na hurra, trochę na urwanie głowy. Nie dało się oderwać wzroku.

I wreszcie w teście dojrzałości, gdy słabszy dzień mieli liderzy Sander Sagosen oraz Kristian Bjornsen, zębami wyrwali zaliczenie. A przecież średnio mają mniej niż dwadzieścia sześć lat, to niemal najniższy wynik na całym turnieju.

Organizacją oraz witalnością imponują zarówno na boisku, jak i poza nim. Po meczach każdy zawodnik dostaje małą, żółtą karteczkę z listą dziennikarzy, którym ma udzielić wywiadu. A później przechodzi do kolejnych, tych niezapisanych. Gracze żadnej drużyny nie zostają w strefie wywiadów tak długo, jak Norwegowie właśnie. Rozmawiają, śmieją się, przybijają piątki. Bo to po prostu normalne chłopaki.

Na razie jeszcze pracują na sławę, w finale wielkiej imprezy grają po raz pierwszy w życiu. Do reprezentacji kobiet - tylko w ostatniej dekadzie Norweżki zdobyły trzy medale na igrzyskach olimpijskich i cztery razy stały na podium mistrzostw świata - jeszcze im daleko. Rok temu kolega napisał o nich: "mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". Szybko nie wyjdą z ich cienia.

Dzieje tej drużyny to trochę powieść szkatułkowa. Obrotowy Bjarte Myrhol kilka lat temu pokonał przecież nowotwór jądra, a dziś ma czteroletniego syna. Trener Christian Berge dwa razy ogrywał chłoniaka i na ławce siedzi ze specjalnym aparatem w uchu, który pomaga mu powstrzymywać ataki choroby Meniere'a. Kentowi Robinowi Tonnesenowi z kolei kontuzja łydki mogła zakończyć karierę, ale po pięciu operacjach w osiem dni lekarze uratowali go przed amputacją i znów biega po parkiecie.

Kiedyś marzyli o zdrowiu i normalnym życiu, teraz będą walczyć o złoto. Sport kocha takie historie.

Kamil Kołsut

Zobacz inne teksty autora -->

Źródło artykułu: