To był najbardziej spektakularny powrót w polskim sporcie. Tak VIVE wygrało Ligę Mistrzów

Pięć lat temu zawodnicy VIVE dokonali spektakularnego powrotu w finale Ligi Mistrzów. - Szczerze mówiąc, to nie wierzyliśmy. Myśleliśmy, że po prostu jest zbyt mało czasu, żeby odrobić aż tak dużą przewagę - wspomina Grzegorz Tkaczyk.

Arkadiusz Dudziak
Arkadiusz Dudziak
Na zdjęciu od lewej: Grzegorz Tkaczyk i Bertus Servaas WP SportoweFakty / TOMASZ FĄFARA / Na zdjęciu od lewej: Grzegorz Tkaczyk i Bertus Servaas
Niemal pięć lat temu doszło do jednego z najbardziej spektakularnych powrotów w polskim sporcie. Miał on miejsce w finale Ligi Mistrzów piłkarzy ręcznych. Mierzyły się w nim dwie wielkie ekipy: Łomża Vive Kielce oraz Telekom Veszprem. Spotkanie przez długi czas nie układało się po myśli Polaków.

Aż do ostatniego kwadransa to gracze z Węgier byli wyraźnie lepsi. Górowali w każdym elemencie. W 47. minucie zawodnicy Veszprem prowadzili już 28:19 i wydawało się, że kielczanie marzenia o trofeum będą musieli odłożyć na kolejny rok.

Zawodnicy z Kielc nie zamierzali jednak oddać wygranej bez walki. Sygnał do ataku dał Tobias Reichmann, który zanotował trzy trafienia z rzędu. Szczypiorniści VIVE zaczęli grać jak z nut, bramkę zamurował Sławomir Szmal, a jego koledzy nie mylili się w ofensywie. W ciągu dziesięciu minut doprowadzili do remisu.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: to nie fotomontaż! Niesamowity popis gwiazdy NBA

- To był chyba najbardziej zwariowany i nieoczekiwany przebieg spotkania w przeciągu całej mojej kariery. Veszprem ewidentnie było lepszym zespołem od samego początku aż do 47. minuty - przyznał dla WP SportoweFakty były zawodnik kieleckiego klubu, Grzegorz Tkaczyk.

- Szczerze mówiąc, to nie wierzyliśmy. Myśleliśmy, że po prostu jest zbyt mało czasu, żeby odrobić aż tak dużą przewagę. To graniczyło z cudem, natomiast historia pokazała, że cuda się zdarzają w piłce ręcznej. Przebieg takiego spotkania nie powtórzy się już chyba nigdy, zwłaszcza, że to był finał Ligi Mistrzów, a nie rozgrywki grupowe czy mecz towarzyski. To spotkanie to coś, do czego dążą najlepsze zespoły w Europie i tym bardziej przebieg tego starcia i rzeczy, które tam się działy, są naprawdę niewiarygodne - dodał.

Na kilka sekund przed końcem Węgrzy prowadzili jedną bramką. Wojnę nerwów wytrzymał jednak Krzysztof Lijewski, który na kilka sekund przed końcem rzucił bramkę dającą VIVE dogrywkę. Dodatkowy czas gry nie wyłonił zwycięzcy i o wszystkim zadecydowały rzuty karne. Tam lepsi okazali się kielczanie za sprawą dwóch znakomitych obron bramkarzy.

- Po doprowadzeniu do dogrywki, dzięki niesamowitemu rzutowi Krzysztofa Lijewskiego w ostatnich sekundach, była już pełna dramaturgia. Raz że rozegrano dogrywkę, a dwa że rozstrzygnęły rzuty karne. Tym bardziej to wszystko jest nie do odtworzenia i nie do powtórzenia - stwierdził były zawodnik.

- Ten mecz miał kilku bohaterów. Na pewno to Tobias dał sygnał do ataku i to był taki moment, gdzie coś drgnęło w naszej grze. W bramce cuda zaczął wyczyniać Sławomir Szmal, Uros Zorman także był jednym z liderów, który zaczął bardzo dobrze prowadzić grę i to dzięki niemu też się udało wygrać ten finał. Czwarta osoba to Karol Bielecki, który zdobywał bardzo ważne gole - wyjaśnił Tkaczyk.

Po ostatnim rzucie karnym całą Polskę ogarnęła euforia. Zawodników po powrocie do Kielc czekało huczne powitanie zorganizowane przez tamtejszych kibiców. - Całe miasto czekało na nas. Na rynku była olbrzymia feta. Po raz pierwszy spotkałem się z taką ilością kibiców na kieleckim rynku. Oczywiście fani zawsze nas witali po zdobywanym co roku mistrzostwie Polski. Jednak to, co się tam działo po wygraniu przez nas Ligi Mistrzów, to było coś niesamowitego - zdradził Tkaczyk.

Z wyjątkiem siatkarskiego Płomienia Milowice, który wygrał Puchar Europy Mistrzów Klubowych w 1978 roku, żaden polski zespół nie zdobył trofeum podobnej rangi.

- Stosunkowo szybko doszło do nas poczucie, że zdobyliśmy coś wielkiego. Duża część z nas latami na to czekała, mówię nie tylko o sobie, ale także o Sławku Szmalu, Karolu Bieleckim, o tej całej naszej generacji razem walczyła w reprezentacji i w klubach. Każdy miał takie marzenia i to się udało zrobić właśnie w barwach kieleckiego zespołu - ocenił Tkaczyk.

Dla utytułowanego gracza ten mecz był pożegnaniem z profesjonalnym sportem. Grzegorz Tkaczyk zdecydował się zakończyć karierę właśnie po sezonie 2015/2016. Zawodnik zdobył pięciokrotnie mistrzostwo kraju, a także wraz z reprezentacją wywalczył srebro mistrzostw świata.

- To już było wcześniej zaplanowane. Wiedziałem, że po tym sezonie odłożę buty na kołek. Tym bardziej jestem szczęśliwy, że w ostatnim meczu udało się zdobyć coś, do czego dążyłem przez ponad 20 lat, czyli triumf w Lidze Mistrzów. Los chciał, że stało się to w ostatnim meczu, gdy byłem zawodnikiem polskiej drużyny. Gdyby mi ktoś to powiedział 15-20 lat temu, gdy zaczynałem swoją wielką przygodę z piłką ręczną wyjeżdżając przecież do Magdeburga, który sezon wcześniej triumfował w tych rozgrywkach, to stuknąłbym się w głowę i powiedział, że to niemożliwe - zakończył Grzegorz Tkaczyk.

Zawodnik po 4 latach przerwy zdecydował się jednak na powrót do sportu. Obecnie jest szczypiornistą pierwszoligowego KSZO Ostrowiec Świętokrzyski.

Czytaj więcej:
Euforia zamiast smutku. Wszystko zmieniło się w sekundę. "Pewnie by każdy na nas wieszał psy"
El. ME 2022. Co za horror! Duży sukces Polaków

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×