Sven Hannawald: Gdybym nie zrezygnował ze skoków, skończyłoby się zapewne próbą samobójczą

Instagram / sven_hannawald / Na zdjęciu: Sven Hannawald
Instagram / sven_hannawald / Na zdjęciu: Sven Hannawald

- Wiedziałem, że ciało już nie wytrzyma. Półtora roku nie postawiono diagnozy. Gdybym nie zrezygnował ze skoków, skończyłoby się pewnie próbą samobójczą - mówi Sven Hannawald, legendarny skoczek narciarski, jeden z największy rywali Adama Małysza.

[b][tag=61510]

Paweł Kapusta[/tag], WP SportoweFakty: Depresja to w Niemczech poważny i głośny temat, szczególnie po samobójstwie bramkarza Hannoveru 96, Roberta Enke (piłkarz w 2009 roku rzucił się pod pociąg). Spytam wprost: walcząc z chorobą, był pan w tak złym stanie, że myślał o popełnieniu samobójstwa?[/b]

Sven Hannawald, były, niemiecki skoczek narciarski, jeden z największych rywali Adama Małysza: Gdybym nie zrezygnował ze skoków, skończyłoby się zapewne próbą samobójczą. Zrozumiałem to dopiero dzięki Robertowi Enke. Dotarło do mnie, że ze mną mogło być podobnie. Enke otworzył wszystkim oczy.

Co to znaczy?

Gdy Robert popełnił samobójstwo, do społecznej świadomości dotarło, że depresja nie jest chorobą, której należy się wstydzić i która nie wymaga szpitalnego leczenia. Ludzie zrozumieli, że często dotyczy osób, które za bardzo się poświęcają jakiejś sprawie. Dają z siebie zbyt dużo i nie potrafią przestać. Wykorzystują każdy moment, by się doskonalić.

Tak było w pana przypadku?


W pewnym momencie dotarło do mnie, że w skokach narciarskich nie mam już większych szans. Musiałem odnaleźć nowe miejsce, w którym mógłbym dalej funkcjonować. Wiedziałem, że moje ciało już dłużej tego nie wytrzyma. Zacząłem szukać lekarzy. Przez półtora roku nie postawiono diagnozy, która by mnie zadowalała. Jeden, drugi, trzeci gabinet... Wchodziłem i słyszałem, że wszystko jest dobrze, że mój organizm jest zdrowy. A przecież wiedziałem, że tak nie jest. Mówiłem do lekarza: - Obejrzyj mnie dokładnie, przecież ja czuję, że coś jest nie tak! Nikt nie szukał problemu w psychice. Wszyscy badali tylko moje ciało.

Ochrzczony nie jestem, kościół nigdy nie był dla mnie najważniejszą sprawą w życiu. Gdy myślę jednak o Polsce, zresztą nie tylko ja, ogólnie większość Niemców, od razu mamy przed oczami Jana Pawła II.


Trochę się od tamtego momentu zmieniło w tej kwestii.


Lekarze, ale i ludzie, są bardziej świadomi. Może zabrzmi to brutalnie, ale chyba taki wypadek, jak Roberta Enke był potrzebny, by wszyscy się obudzili i zrozumieli, że depresja nie jest zwykłą gorączką. To coś, co może się skończyć w najgorszy możliwy sposób.

Dlaczego tak otwarcie mówi pan o swoich kłopotach zdrowotnych z przeszłości?


Nie mam z tym problemu. Zresztą kiedyś, gdy dotarło do mnie, co się dzieje, też nazywałem rzeczy po imieniu i mówiłem wprost, na co choruję. W tym wszystkim najbardziej dziwne było, że nadal najważniejszy był dla mnie jak najszybszy powrót do skoków narciarskich. Wiedziałem też, że sam sobie z tym wszystkim nie poradzę. Było mi wszystko jedno, jak lekarze nazwą moją przypadłość - wypaleniem czy depresją. Teraz wiem, że sam się doprowadziłem do takiego stanu. Byłem zbyt ambitny i w każdym momencie dążyłem do perfekcji. Zresztą, do dzisiaj taki jestem. Zrozumiałem jednak, że wymagam od siebie zbyt wiele i nauczyłem się sam ze sobą rozmawiać. Teraz monologi to dla mnie normalność.

Co to znaczy, że wciąż jest pan perfekcjonistą?


Tego nie można się oduczyć. To dotyka każdą, nawet najmniejszą sferę życia. Zacząłem uprawiać golf i jak tylko nie trafię w tę cholerną piłeczkę, to tracę głowę. Wiem, że się nie zmienię. Nie zacznę podchodzić do wszystkiego na luzie. To nie jestem i nie będę ja. Jestem jednak bardziej świadomy i jak idę na pole golfowe, po 18 dołkach kończę zabawę. A gdy coś mi nie wyjdzie, potrafię to zaakceptować. W moim poprzednim życiu stałbym na polu tak długo, aż byłbym z siebie zadowolony. A to mogłoby potrwać... Już tak mam, że gdy gram na przykład w piłkę, za każdym razem podchodzę do tego poważnie, robię to na maksa i chcę wygrywać.

Jest pan fanem Bayernu?


Nie, SC Freiburg.

Pytam, bo mieszka pan w Niemczech, śledzi pan co się dzieje, widzi to dokładnie: więcej dla Polski zrobił w przeszłości Adam Małysz, czy więcej robi dziś Robert Lewandowski?


Piłka to inny świat. Robert Lewandowski świetnie reprezentuje Polskę, ale żyje i zarabia w Niemczech, gra dla Bayernu Monachium, biega na co dzień w bawarskiej koszulce. Jestem pewny, że jak wygra Ligę Mistrzów, każdy Polak będzie z niego dumny. Po drugiej stronie mamy jednak Kamila Stocha czy w przeszłości Adama Małysza. Żyją, trenują, mieszkają w Polsce. Na co dzień startują jako Polacy, w narodowej koszulce. Jak wygrywają konkurs, to dla swojego kraju. Oddziaływanie skoczków na świadomość społeczną zawsze będzie większe. Jestem przekonany, że wywalczenie przez drużynę skoczków złotego medalu igrzysk będzie miało większą wartość dla społeczeństwa niż zdobycie jakiegokolwiek klubowego tytułu czy pucharu przez Roberta Lewandowskiego. No, może gdyby polscy piłkarze wygrali mundial w Rosji, to wtedy byłoby to coś o gigantycznym znaczeniu dla całego narodu.

Ja mówię Polska, a pan myśli… Tylko poza Małyszem i Zakopanem poproszę.


Jan Paweł II.

Dlaczego?


Ochrzczony nie jestem, kościół nigdy nie był dla mnie najważniejszą sprawą w życiu. Gdy myślę jednak o Polsce, zresztą nie tylko ja, ogólnie większość Niemców, od razu mamy przed oczami Jana Pawła II. Dla mnie powody są dwa. Po pierwsze: nie chodzi tylko o religię, wiarę, a zrewolucjonizowanie podejścia do życia, kwestii światopoglądowych. Po drugie, mające znaczenie dla skoczka narciarskiego rywalizującego z Adamem Małyszem: w rozmowach o waszym kraju i najważniejszych postaciach na drugim miejscu, zaraz za papieżem, zawsze wymieniano właśnie Adama. Można było zrozumieć, jak ważną postacią jest nie tylko w Polsce, ale ogólnie na świecie. To łechtało nasze ego, ego każdego skoczka w stawce. Wiem, jak to brzmi, ale wtedy miało się taką świadomość, że rywalizuje się z tym drugim człowiekiem po ojcu świętym.

Kumplowaliście się?


Teraz już tego nie ma, ale kiedyś na zawody wszyscy lataliśmy tym samym samolotem, mieszkaliśmy w tym samym hotelu. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. By się nie nudzić, wychodziliśmy na wspólne kolacje. Nawet przez chwilę nie poczułem, że rywalizacja zaczyna być niezdrowa. W utrzymywaniu kontaktu pomógł zresztą sam Adam, który nauczył się języka niemieckiego. Dziś wszystko jest łatwiejsze: Facebook, Instagram, inne komunikatory... A wtedy jedyną możliwością był telefon. Ja z Adamem nie mieliśmy do siebie numerów, nie dzwoniliśmy i nie pytaliśmy: - Hej, Brachu, co u ciebie słychać? Naszą relację nazwałbym jednak normalnym, serdecznym koleżeństwem. Adama poznałem o wiele wcześniej, niż byliśmy na topie. Znaliśmy się, szanowaliśmy, dlatego tak bardzo dziwiło mnie, że w Polsce odbierano mnie negatywnie.

Czuł się pan niesprawiedliwie oceniany przez Polaków?


W sezonie 2001/02 wygrałem konkurs w Oberstdorfie. Po Adamie widać było natomiast, że walczy sam ze sobą. Oczekiwania wobec niego były tak wielkie, że nie potrafił sobie z nimi poradzić. Później było Garmisch, znów wygrałem, niechęć wobec mnie zaczęła iść w kierunku, którego zupełnie się nie spodziewałem. Ktoś mi przekazał, że powstała jakaś spirala nienawiści wobec mnie, która się sama nakręca. Że Polacy mnie nienawidzą.

Kibiców do szału doprowadzał pana sposób cieszenia się z dalekich skoków i zwycięstw.


Mój styl cieszenia się, ekspresyjny, nie był wymierzony przeciw komukolwiek. Wynikał z napięcia, w ten sposób wyrzucałem z siebie presję. Nigdy w życiu do swoich zwycięstw nie podchodziłem na zasadzie: no, ale dzisiaj pokazałem Małyszowi! Gdy spirala zaczęła się nakręcać, sam próbowałem pytać o to Adama, rozmawialiśmy. Nie potrafił mi tego wyjaśnić. Pamiętam taką rozmowę:
- Adam, co się dzieje?
- Sven, nie mam pojęcia. Ja na ciebie naprawdę niczego złego nie powiedziałem.
To było już nie do zatrzymania. Bardzo bolała mnie ta sytuacja, była dla mnie ciosem.

Nie zdawał pan sobie sprawy, że w całym szaleństwie chodzi o coś więcej niż skoki?


Skoczkowie mają swój świat. Żeby być szczerym - nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy. Aby wiedzieć, co się dzieje, trzeba czytać gazety, doniesienia. Ja tego nie robiłem, wolny czas zawsze spędzałem z rodziną. Dziś dostępność informacji jest o wiele większa. Dopiero teraz, po wielu latach, dociera do mnie, jaką wagę miały tamte wydarzenia. Zresztą, jeśli nawet dziś o tym rozmawiamy, to jest to najlepszy dowód. Kiedyś, gdy jakiś zawodnik z NRD przeskoczył skoczka z RFN, to było wielkie wydarzenie. Mam wrażenie, że podobny mechanizm działał, gdy Adam przeskakiwał niemieckich zawodników. My mieliśmy w przeszłości Jensa Weissfloga, byliśmy przyzwyczajeni do sportowego bohatera. U was nikogo takiego nie było. I nagle pojawił się Małysz, który stał się idolem.

Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi, dlaczego Sven Hannawald ma więcej wspólnego z Polakami, niż ci się wydaje, jak skoczkowie niemieckiej kadry reagowali na zwycięstwa Adama Małysza na niemieckich skoczniach oraz dlaczego Hannawald, aby zostać skoczkiem, musiał schować się... w krzakach.

ZOBACZ WIDEO Przemysław Babiarz: Sobotni konkurs był jak zimne piekło. Jestem pełen szacunku i współczucia dla skoczków

[nextpage]Dla Polaków był pan uosobieniem bogatych Niemców stojących w opozycji do wchodzącej dopiero do Europy Polski. Mało kto zdawał sobie jednak w ogóle sprawę, jak wiele Hannawald miał wspólnego z Polakami. Wychowywał się pan przecież w NRD.

Dla mnie - dokładnie tak samo, jak dla Polaków - Niemcy Zachodnie były kompletnie innym światem. Do 1989 roku nie odbywały się nawet wspólne konkursy skoków. Były dwa zupełnie niezależne od siebie turnieje o mistrzostwo Niemiec. Dla nas było to oczywiste, że funkcjonowaliśmy w dwóch różnych rzeczywistościach, po dwóch stronach muru. Dzieciństwo miałem niemal takie samo jak Adam Małysz. Powiem więcej, nawet jak Kamil Stoch, bo gdy miałem okazję bywać w Polsce, widziałem pewne podobieństwa z NRD.

Małysz nie wyrósł spod ziemi tuż przed TCS. Nie zaczął fruwać jako ktoś zupełnie świeży, nieznany. Skoki to specyficzna dyscyplina, dużo wcześniej widać, że ktoś ma predyspozycje do dalekiego latania. Właśnie tak było z Adamem. Był taki konkurs w Oslo, w którym nie brałem udziału, oglądałem go w telewizji i zobaczyłem Małysza. Skakał niesamowicie, już wtedy wiedziałem, że ten chłop namiesza.


Tuż po upadku muru, gdy mieliście już okazję do wspólnej rywalizacji, czuł się pan gorszy od rówieśników z Zachodu?


Materiały, z których zrobione były nasze narty, kombinezony, były zupełnie inne, o wiele gorsze, niż kolegów z Zachodu. Zresztą, tu nie chodziło tylko o sprzęt, a dosłownie o wszystko, każdy aspekt życia. Oni mieli lepszą czekoladę, lepsze jedzenie, ładniejsze ubrania. Kiedyś pod choinką znalazłem okulary firmy Carrera. Ale to była radość! Na Wschodzie mieliśmy wszystko gorszej jakości, a w Carrerze skakał przecież Ernst Vettori i inne, wielkie gwiazdy Pucharu Świata. Już od samego zakładania tych okularów byłem na treningach bohaterem.

Ponoć miał pan spory kłopot, żeby w ogóle zostać skoczkiem. Wiąże się to z dość zabawną historią.


W czasach NRD była zasada, że wszyscy zaczynają od kombinacji norweskiej. Mówiłem trenerom, że chcę tylko skakać, że kombinacja mnie nie interesuje. Nikt nie chciał mnie słuchać. Oglądałem skoki w telewizji, loty na 185. metr, a ja musiałem się zadowolić małą, 90-metrową skocznią. - Skoczków jest za wielu, ty będziesz kombinatorem - cały czas słyszałem od trenerów. Gdy miałem 12 lat, podczas mistrzostw Niemiec w kombinacji norweskiej, po skoku byłem pierwszy w klasyfikacji. Przed biegiem mobilizacja, trenerzy mocno nakręceni. - Tylko nie przybiegnij ostatni! - krzyczeli do mnie. A ja, aby udowodnić, jak bardzo nie chcę być kombinatorem, niedaleko po starcie rozejrzałem się dookoła i gdy byłem pewny, że nikt nie widzi, zszedłem z trasy i schowałem się w krzakach. Poczekałem, aż wszyscy przebiegną, na mecie pojawiłem się nawet po dziewczynach, które w międzyczasie ruszyły na trasę. I tak właśnie zostałem skoczkiem.

To prawda, że gdy zaczął się pan już piąć po szczeblach kariery i musiał zacząć udzielać wywiadów w języku angielskim, wstydził się pan tego, bo nigdy się tego języka nie uczył?


W szkole uczyliśmy się rosyjskiego. Później w kadrze moi koledzy byli z innego świata, znali angielski, ja musiałem to nadrabiać. Zresztą niedawno podczas transmisji mój kolega z telewizji powiedział coś po łacinie. Odparłem:
- Co ty do mnie gadasz, przecież nie rozumiem.
- To nie miałeś łaciny w szkole?
- No nie, ja miałem rosyjski.
Mówię o tym, bo tu nie chodzi tylko o języki obce, a całe wykształcenie. We wschodnich Niemczech uczyliśmy się zupełnie innych rzeczy. W 2002 roku, gdy zacząłem wygrywać, musiałem aż pójść na kurs języka angielskiego, żeby radzić sobie z udzielaniem wywiadów.

Zawsze zastanawiało mnie, co wy sobie wtedy w ogóle myśleliście w reprezentacji Niemiec? Pojawia się Małysz, jakiś facet znikąd i zaczyna was okrutnie lać na wszystkich skoczniach.


Ale to nie było tak! Przecież Małysz nie wyrósł spod ziemi tuż przed TCS. Nie zaczął fruwać jako ktoś zupełnie świeży, nieznany. Skoki to specyficzna dyscyplina, dużo wcześniej widać, że ktoś ma predyspozycje do dalekiego latania. Właśnie tak było z Adamem. Był taki konkurs w Oslo, w którym nie brałem udziału, oglądałem go w telewizji i zobaczyłem Małysza. Skakał niesamowicie, już wtedy wiedziałem, że ten gość namiesza. Gdy doszło do Turnieju Czterech Skoczni, wszyscy wiedzieli, że Małysz to wygra. Nie było innej możliwości. Adam zapoczątkował poza tym nową generację w skokach narciarskich. Zawsze mówiło się, że skoczek musi być szczupły i wysoki. A Małysz był zdecydowanie najniższym skoczkiem w stawce. Miał zupełnie inną sylwetkę, był niski, a fruwać potrafił.

Jakie to było uczucie dla niemieckiego zawodnika, gdy w apogeum zainteresowania skokami narciarskimi w Niemczech, gdy przed telewizorami zasiadały miliony widzów, więcej niż przy okazji finału piłkarskiej Ligi Mistrzów z udziałem Bayernu, przyjeżdżał do Willingen Polak i przeskakiwał ich skocznię?

Pod względem narodowości byliśmy totalnie bezstronni. Nie miało znaczenia, gdzie się to działo i skąd pochodził dany zawodnik. Zazdrość? W skokach narciarskich nie ma takiego uczucia. Wszyscy doskonale wiemy, jak wiele trzeba poświęcić, jak wiele poświęcam ja oraz jak wiele poświęca mój przeciwnik, aby w ogóle uprawiać tę dyscyplinę. Gdy Adam przeleciał skocznię w Wilingen, moja pierwsza myśl była: wow, to jest niesamowite! Wiem, co on czuje i chcę tak samo. Sam byłem zawodnikiem, dla którego nawet ważniejsze niż zwycięstwa były rekordy skoczni. Mój ojciec zawsze wypominał mi, że gdy jako mały chłopiec pojawiałem się na nowej skoczni, zadawałem pytanie: jaki jest tutaj rekord? Do dziś mi to zostało. Gdy widzę, że zawodnik wylądował bardzo daleko, dostaję gęsiej skórki, bo wiem, jakie to uczucie. Adama podziwiałem między innymi za to, że przy bardzo dalekich lotach i konieczności lądowania czasem już na płaskim, potrafił ustać te skoki. To duża sztuka.

Obserwowaliście go?

Jasne! Jeszcze przed TCS śledziliśmy jego każdy ruch. Budowę ciała, ułożenie w trakcie lotu, odbicie, sprzęt. Dosłownie wszystko. Wtedy zrozumieliśmy: idą nowe czasy. Rozwijał się stabilnie, krok po kroku. Nigdy nie było jednak tak, że siadałem sam w domu, włączałem taśmę i przyglądałem się Małyszowi. Powiem więcej: żaden skoczek na świecie tego nie robi. W całej zabawie nie chodzi o to, żeby kopiować rywala. Gdy to zrobisz, będziesz tylko taki sam jak on. A chodzi o to, żeby być lepszym, latać dalej. Od analizy są trenerzy i sztaby, a tam analizowane jest już wszystko: co nosisz, jak układasz się w locie, jak wyglądasz, jakie masz narty. Nie jest też tak, że gdy skaczesz na nartach firmy Fisher, a ktoś nagle zaczyna wygrywać na Atomicach, to zmieniasz na Atomiki. To tak nie działa. Musisz przeanalizować, co takiego mają Atomiki, czego nie mają Fishery, że w połączeniu z konkretną techniką pozwala daleko latać.

Swego czasu stał się pan w Niemczech supergwiazdą, rozchwytywanym przez kibiców bohaterem. To było męczące? Do pana też - jak do Adama Małysza - przychodzili do domu kibice, żeby zobaczyć puchary Svena Hannawalda?

Zdarzało się, że ludzie dzwonili dzwonkiem do drzwi mojego domu, musiałem też zmienić i usunąć numer telefonu z książki telefonicznej, a na zakupy jeździłem tylko w godzinach wieczornych, gdy w sklepach robiło się luźniej. To oczywiste, że ludzie chcą obcować ze sportowcem, robić sobie z nim zdjęcia, brać autografy. I to nie jest coś negatywnego. Dobre skakanie i dobre wyniki zawsze mają swoją drugą stronę. Jedynie słaba forma daje ci spokój i brak zainteresowania kibiców.

Dziś w Polsce wszyscy pasjonujemy się skokami Kamila Stocha. Według pana uczeń przerósł już mistrza? Stoch jest lepszy od Małysza?

Adam tworzył historię, był pierwszy. Porównywanie miałoby sens, gdyby Adam z Kamilem skakali w tych samych czasach. Adam poprowadził Polskę do sukcesów w skokach, był super dominatorem. Dla jego następców to bardzo trudna sytuacja, bo zawsze są porównywani do wielkiego poprzednika. Dokładnie taka sama sytuacja miała miejsce w Niemczech w świecie tenisowym. Każdy nowy zawodnik był porównywany do Borisa Beckera. Nie podejmę się tej oceny.

Rozmawiał Paweł Kapusta - czytaj inne teksty autora - KLIKNIJ!

Za pomoc w tłumaczeniu dziękuję Pani Marcie Pietrewicz.

Komentarze (28)
plichow
20.02.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Artykuł z zeszłego tygodnia....ale Morawiecki wtopił to i do ognia trzeba dołożyć....echhhh te WP 
Jacek Marek
15.02.2018
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
zawsze trafi się zgnile jabłko chodzi o zachowanie kibiców a Sfen to odgrzewanie zimnego kotleta kiedy to bylo 
avatar
Andrzej Falkowski
15.02.2018
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Pamiętam 50 konkurs 4 skoczni kiedy niemcy na siłe wszytko robili aby go wygrał Hannawald i żeby wygrał wszystkie 4 konkursy podobnie było z Freitagiem w tym roku Kamil troche pokrzyżowal plany Czytaj całość
avatar
Krystia
15.02.2018
Zgłoś do moderacji
4
1
Odpowiedz
Nigdy nie czułam nienawiści do żadnego sportowca. Owszem nie cierpię sowietów i szkopów tych, którzy bezinteresownie i bez powodu mordowali bezbronne polskie dzieci i kobiety. Nigdy jednak nie Czytaj całość
avatar
Jagoda2000
15.02.2018
Zgłoś do moderacji
4
2
Odpowiedz
Nie pamiętam, żebyśmy wtedy czuli niechęci, czy nienawiści wobec Svena Hannawalda. Pozdrawiam!