Sport od małego
Steve Holcomb już jako 2-letnie dziecko zaczął uprawiać sport. Urodził się w Park City, gdzie matka bardzo często go zabierała na narty. Mając 6 lat rozpoczął profesjonalne treningi i był członkiem ekipy Park City Ski Team przez kolejnych 12 lat.
Amerykanin stawiał nie tylko na sporty zimowe. Trenował też baseball, koszykówkę i piłkę nożną. Aż w końcu pojawiły się bobsleje. W 1998 roku, gdy miał 18 lat, został zaproszony na obóz reprezentacji. Przez tydzień brał udział w specjalnych treningach. W rozgrywanych tam zawodach zajął ósme miejsce. Tylu członków liczyła wtedy amerykańska kadra. On się jednak do niej nie załapał. Usłyszał od trenerów, że jest za młody i nie ma odpowiedniej postury.
Wtedy też pojawiły się u niego pierwsze oznaki depresji. - Poczułem wtedy pierwsze jej objęcia, jak coś obejmuje moje ramiona i ciągnie mnie w dół - pisał po latach w autobiografii "Teraz widzę".
Problemy ze wzrokiem
Tytuł jego książki nie jest przypadkowy. Holcomb przez większość swojego życia zmagał się z chorobą oczu, co też miało wpływ na jego psychikę. Cierpiał na tzw. stożek rogówki. Postępująca ślepota sprawiła, że nie mógł sam prowadzić samochodów.
Holcomb przeszedł operację wzroku, ale zakończyła się ona fiaskiem. Jego choroba stała się jeszcze bardziej agresywna. Było przed nim widmo ślepoty. Wiedział, że oznacza to koniec marzeń o karierze, więc nie mówił o tym trenerom i kolegom z bobslejów. Bał się, że wyleci z zespołu. To pozwoliło mu rozwinąć inne zmysły, co być może później okazało się kluczem do sukcesu w jego karierze.
Amerykański bobsleista w końcu spotkał na swojej drodze człowieka, który był w stanie mu pomóc. W 2008 roku nowy trener zaoferował mu wsparcie lekarza i eksperymentalne leczenie wzroku. To pomogło.
Marzenie o igrzyskach
Holcomb od dziecka marzył o reprezentowaniu swojej ojczyzny na igrzyskach olimpijskich. W 2002 roku w Salt Lake City, blisko miejsca swojego zamieszkania, był osobą odpowiedzialną za próbny przejazd przed rozpoczęciem zawodów.
Później zaczął się okres startów w Pucharze Świata, choć ze względu na jego problemy ze wzrokiem, wyniki pozostawały dalekie od idealnych. Dlatego też w Turynie, na kolejnych igrzyskach, był daleki od miejsc na podium. Przełom nastąpił w sezonie 2007/2008, po tym jak przeszedł operację oczu.
- Jest wielu świetnych bobsleistów. Kochają sport, wiedzą co robią, ale nie chcą ryzykować. Nie chcą jechać na limicie. Są bardziej zainteresowani tym, żeby bezpiecznie dojechać do mety, niż samą wygraną. Najlepsi są ci, którzy są w stanie pchać boba dokładnie w ten krytyczny punkt i nie zwalniają ani o milimetr - opisywał przed laty klucz do sukcesu na łamach "The Guardian".
Problemy z depresją
O tym, że Holcomb cierpi na depresję wiedzieli wszyscy. Nie ukrywał tego. W autobiografii napisał o tym wprost. Przyznał, że towarzyszy mu od wielu lat. Zdradził nawet, że któregoś wieczoru próbował odebrać sobie życie. Połknął sporą liczbę tabletek przeciwbólowych i zapił je butelką whisky. Na szczęście, udało się go uratować.
Amerykanin nawet po udanych startach nie potrafił w pełni czerpać radości z sukcesów. Zawsze dążył do perfekcji, do idealnego przejazdu, a o takowy było trudno. - Każdy zjazd ma idealną linię. Absolutnie najszybszy tor do jazdy. W trakcie swojej kariery tylko raz czy dwa uda ci się zjechać bez jakiegokolwiek, najmniejszego błędu. Dlatego trzeba próbować - powtarzał.
W 2010 roku w Vancouver sięgnął po złoty medal w czwórkach. Na kolejnych igrzyskach dwukrotnie cieszył się z brązowego "krążka". Gdy odnosił te sukcesy, nie był sam. Zawsze towarzyszył mu przyjaciel o nazwie "depresja". Okazała się czymś, czego nie można było pokonać. - Jest czymś w rodzaju starego, dobrego kumpla. Jednocześnie się jej obawiam i przyjmuję z otwartymi rękami - pisał w swojej książce.
Kolejna próba samobójcza
Holcomb miał też startować w Pjongczangu. Być może do swojego dorobku dopisałby kolejny medal. Jego towarzyszka życia chciała jednak inaczej. 6 maja 2017 roku został znaleziony martwy w swoim pokoju w ośrodku przygotowań olimpijskich w Lake Placid.
Raport koronera z jego śmierci stwierdza, że prawdopodobną przyczyną zgonu były zatory płucne. W jego organizmie znajdowały się spore ilości alkoholu i pigułek nasennych. Rodzina nie chciała jednak, by szczegóły śmierci Holcomba były tematem dyskusji publicznej. Poprosiła o uszanowanie ich prawa do prywatności.
Holcomb uważał, że nie ma łatwiejszego sportu niż bobsleje. - To proste. Kiedy zakręt idzie w prawo, skręcasz w prawo. Kiedy idzie w lewo, skręcasz w lewo - twierdził. Równocześnie wiedział, jak bardzo niebezpieczny potrafi być. W tej dyscyplinie wypadnięcie z toru oznacza poważną kontuzję, w najgorszym wypadku śmierć. - Nie zatrzymuję się. Gdy jestem przed startem, zamierzam wygrać. Jeśli nie, to najwyżej się rozwalę. Nie jestem tutaj po to, by kończyć rywalizację jako piąty - twierdził.
Niestety, wyścigu z depresją nie wygrał. Dołączył do coraz dłuższej listy sportowców, którzy przegrali z samym sobą.
Szkoda człowieka, sportowca .