20 lutego 1993 roku zapisał się fatalnie w historii polskiego motorsportu. Podczas IX Zimowego Rajdu Dolnośląskiego doszło do wypadku Mariana Bublewicza. Kierowca z Olsztyna miał siedem zwycięstw w tej imprezie. Niektórzy żartowali, że rajd powinien nosić jego imię, bo pokonanie Bublewicza na dolnośląskich trasach graniczyło z cudem.
Zamysł rajdowca był taki, by wystartować w imprezie najnowszym Fordem Escortem, ale samochód nie został wyprodukowany na czas. Dlatego Bublewicz zgłosił do imprezy Forda Sierrę. Była to dobrze znana mu konstrukcja wynajęta od Patricka Snijersa. Z tą różnicą, że w tym konkretnym modelu zastosowano równy podział mocy (po 50 proc.). Olsztynianin wolał, gdy więcej mocy trafiło na tył (66/34).
Tragiczny wypadek Mariana Bublewicza
Marian Bublewicz prowadził w imprezie po dwóch oesach, po czym wypadł z trasy i stracił pozycję lidera. Paweł Przybylski miał nad nim tylko sekundę przewagi. "Bubel" chciał ją szybko zniwelować. Na kolejnym odcinku prowadzącym z Orłowca do Złotego Stoku popełnił błąd i uderzył w drzewo.
ZOBACZ WIDEO: Co z przyszłością Patryka Dudka? Piotr Baron zabrał głos
Pech chciał, że Ford Sierra uderzył w drzewo akurat od strony kierowcy. Siedzący na miejscu pilota Ryszard Żyszkowski miał "tylko" złamaną rękę i rozbitą głowę. Sam opuścił w rajdówkę i chciał pomóc przyjacielowi. - Wyglądało to okropnie. Pamiętam, że Marian powiedział do mnie "Rysiu, pomóż" - powiedział po latach w filmie dokumentalnym o życiu Bublewicza.
- Klatki bezpieczeństwa wtedy nie były takie mocne, jak w obecnych czasach. Miały tak naprawdę jedną rurę, teraz mamy wzmacniany krzyż, który chroni kierowcę. Jest w nich też specjalna piana, która "wchłania" siłą uderzenia - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Grzegorz Gac, komentator Eurosportu i jeden z byłych pilotów Mariana Bublewicza.
Przy uszkodzonym Fordzie Sierra pojawili się kibice. Część z nich próbowała pomóc w wyciągnięciu poszkodowanego kierowcy. Niektórzy sięgnęli po narzędzia. - Byłem na końcu odcinka specjalnego z koordynatorem zespołu. Na metę dojechali inni kierowcy, a Mariana nie było. Uznaliśmy, że nie jest dobrze, że może wpadł do rowu albo zepsuło się auto. Nie było wtedy telefonów, więc dostawaliśmy strzępy informacji - wspomina Gac.
"W karetce nie było nic"
Bublewicz jeszcze na miejscu wypadku stracił mnóstwo krwi. Część kibiców miała zastrzeżenia do poziomu organizacji rajdu, bo karetka przybyła późno, a do tego nie była najlepiej wyposażona. - Tam nie było nic, co można by wykorzystać jako pomoc. Naprawdę nie było nic. Tylko przerażony młody lekarz. Kobieta, która nie wiedziała, co robić - opowiadał później Żyszkowski.
Siedmiokrotny mistrz Polski trafił do szpitala w Lądku-Zdroju w stanie krytycznym. Jego operacja trwała cztery godziny. - Odłamki kości sterczały do miednicy. Była złamana, zmiażdżona. Było złamane lewe udo. Złamanie uda to 1-1,5 litra krwi. Przy takim złamaniu miednicy to jest kolejny 1 litr krwi. Krwi wynaczynionej, czyli takiej, która nie wypływa na zewnątrz. On mógł stracić ponad 2 litry krwi - powiedział w filmie "Ścigany" dr Aleksander Niedzielski, który próbował ratować życie rajdowca.
Tragedia wstrząsnęła sympatykami rajdów w Polsce. Ścięli oni drzewo, w które uderzył Bublewicz. Powstał z niego krzyż, który stanął na miejscu fatalnego wypadku. Dopiero niedawno podczas Konferencji Mistrzów Rajdów Samochodowych ujawniono, że pozostałe części drzewa oddano lokalnym kibicom motorsportu z Dolnego Śląska, aby "zabili mordercę", jak to ujął jeden z mężczyzn podczas wspomnianej konferencji. Fani zrobili sobie z drzewa coś na kształt tarczy i rozstrzelali je.
- Słyszałem, że drzewo zostało ścięte przez kibiców. Nie pamiętam, czy tego samego dnia, czy kolejnego po wypadku. Historii z "rozstrzelaniem" nie znałem - komentuje Grzegorz Gac.
Najlepszy moment w życiu
Marian Bublewicz i Grzegorz Gac na kilka miesięcy przed tragicznym zdarzeniami z Dolnego Śląska zdobyli tytuł rajdowych wicemistrzów Europy. Po latach pilot i komentator Eurosportu ocenia tamto wydarzenie jako "najlepszy moment w życiu". - Czekałem na taką szansę całą karierę - podkreśla.
- To trochę jak w filmie "Wall Street", gdy młody, ambitny makler Bud Fox (Charlie Sheen) dostaje się na wizytę w biurze rekina giełdowego Gordona Gekko (Michael Douglas) i mówi sam do siebie, że "życie składa się z kilku chwil, oto jedna z nich". I właśnie spotkanie Mariana i potem walka o tytuł to była jedna z takich chwil w moim życiu. Zwłaszcza że nie brano nas pod uwagę, wróżono nam piąte-szóste miejsce. Życie to zweryfikowało - opowiada Gac.
Bublewicz i Gac odnieśli sukces w mistrzostwach Europy, ale kierowca z Olsztyna na krajowym podwórku tworzył załogę z Żyszkowskim. Dlatego to on towarzyszył mu podczas IX Zimowego Rajdu Dolnośląskiego.
Wypadek przerwał fantastyczną karierę rajdowca z Olsztyna, ale przede wszystkim zabrał kapitalnego człowieka. - Fajny, superpogodny facet. Zawsze uśmiechnięty, szanujący ludzi i rywali. Optymizmem zarażał cały świat. Miał olbrzymią wiarę we wszystko, co robił. Był jak czołg w najlepszym tego słowa znaczeniu. Sam powiedział, że jak coś sobie postanowi, to zrealizuje to - wspomina Gac.
"Bubel" był mistrzem dla Krzysztofa Hołowczyca. Z ogromnym szacunkiem o dawnym mistrzu wypowiada się też Kajetan Kajetanowicz. To najlepszy dowód na to, jaką spuściznę pozostawił po sobie Marian Bublewicz. - Był gościem charyzmatycznym, dobrze traktującym ludzi. Naznaczył epokę. Świadczy o tym sam fakt, że tyle lat po śmierci ludzie, którzy wtedy byli dziećmi albo nawet nie żyli na tym świecie, pamiętają o Marianie. To pokazuje, jakim był wyjątkowym kierowcą i człowiekiem - podsumowuje Grzegorz Gac.
Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
- Nerwowa atmosfera wokół szefa Red Bulla. Formuła 1 wydała oświadczenie
- Rosjanin właścicielem "Zielonego piekła". Niemcy nie są w stanie nic zrobić