Tragiczny błąd na przejeździe. Jego trumnę niosły wielkie gwiazdy

Jego ojciec twierdził, że "jeździ jak baba", chociaż był rajdowym mistrzem Polski i kierowcą predysponowanym do sukcesów poza krajem. Wszystko przerwał fatalny wypadek na przejeździe kolejowym. Gdyby żył, Janusz Kulig obchodziłby teraz 52. urodziny.

Łukasz Kuczera
Łukasz Kuczera
Janusz Kulig Materiały prasowe / W. Majewski / Na zdjęciu: Janusz Kulig
13 lutego 2004 roku. Piątek. Dla osób przesądnych pechowy dzień. W godzinach wieczornych Janusz Kulig wjeżdża swoim Fiatem Stilo na przejazd kolejowy w Rzezawie w Małopolsce. Jest zima, panują trudne warunki drogowe i ograniczona widoczność. Jedzie powoli. Nie ma świadomości, że na spotkanie ze śmiercią.

Michalina K., miejscowa dróżniczka, popełniła tego wieczoru błąd. Być może największy w swoim życiu. Z nieznanego powodu nie opuściła zapory, nie uruchomiła sygnalizacji świetlnej. Sprowadziła śmierć na rajdowego mistrza Polski, idola tłumów. Później sąd w Bochni skazał ją na karę dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata.

"Ilu ludzi musi jeszcze zginąć?"

Na pogrzebie Janusza Kuliga w rodzinnym Łapanowie pojawiło się kilka tysięcy kibiców motorsportu. Wielu osobom po policzkach spływały łzy. Na cmentarz odprowadziła go rajdówka, odtworzono piosenkę Queen "We are the champions". Jego trumnę nieśli koledzy i rywale z rajdowych tras - m.in. Krzysztof Hołowczyc, Leszek Kuzaj i Maciej Wisławski.

ZOBACZ WIDEO Artiom Łaguta mówi o braku rosyjskiego hymnu na podium i więzi z Polską

- Ten człowiek, który wziął w swoim życiu tyle niebezpiecznych zakrętów, który przejechał tyle niedobrych i trudnych dróg, między drzewami na ogromnej prędkości, zginął w sposób nieprzewidywalny - mówił podczas mszy żałobnej ówczesny biskup, obecnie kardynał Kazimierz Nycz.

Śmierć zabrała Kuliga przedwcześnie i w sposób brutalny. W momencie wypadku miał 34 lata, trzy tytuły mistrza Polski i wicemistrza Europy na koncie. Kreślił ambitne plany na przyszłość. Na przejeździe kolejowym zginął kierowca, który po drogach publicznych "jeździł jak baba", jak powtarzał jego ojciec Jan. On sam nie zwracał na to uwagi. Rozróżniał trasy odcinków specjalnych od zwykłych dróg.

Dość powiedzieć, że dzięki niemu przy szkole w Łapanowie powstało miasteczko ruchu drogowego, co w roku 1999 było ewenementem. - Ilu ludzi musi jeszcze zginąć, aby nasze przejazdy stały się bezpieczne? - pytali na pogrzebie kibice Kuliga. Śmierć rajdowca sprawiła, że na miejscu tragedii w Rzezawie pojawił się automat, który odpowiada za opuszczanie zapór. Przebudowano też okolicę, aby kierowca wjeżdżający na przejazd miał lepszą widoczność. Ścięto drzewa, zlikwidowano funkcjonujące tam toalety i nasyp ziemny.

Skrót, który kosztował życie

Gdy doszło do wypadku, Janusz Kulig akurat wracał ze spotkania z młodzieżą, na którym opowiadał o swoich doświadczeniach. W Krakowie czekała na niego żona wraz z córeczką. Małżonka rajdowca była wtedy w ciąży, oczekiwała na nadejście drugiej córki.

Jak na ironię losu, Kulig wybrał trasę przez Rzezawę, by skrócić sobie drogę. - Jaki był impuls, który skierował Janusza na tę drogę, na spotkanie z koleją? To pozostanie wieczną tajemnicą. Tak widocznie miało być - powiedział po latach w dokumencie "Miejsca przeklęte. Ostatni przejazd Kuliga" pilot rajdowy Jarosław Baran.

Biegli orzekli, że Kulig w momencie wjazdu na przejazd poruszał się z prędkością ok. 40 km/h. Pociąg był rozpędzony do ponad 100 km/h. Skład wyhamował dopiero kilkadziesiąt metrów dalej, osobowy Fiat Stilo po drodze zakleszczył się między pociągiem a nieużywanym słupem elektrycznym. Został zmiażdżony.

- W prasie było podawane, że maszynista pociągu widział samochód, ale wydaje mi się, że nie mógł go widzieć, bo tu wszystko przesłaniało przejazd. On mógł widzieć ten samochód w momencie, jak on stał na torach - powiedział w dokumencie TVP mieszkaniec Rzezawy.

Pierwszym policjantem na miejscu wypadku był Maciej Haber, który dobrze znał Janusza Kuliga, bo wielokrotnie współpracował z nim przy różnych inicjatywach mających na celu poprawę bezpieczeństwa w regionie. - Wydawało mi się, że to niemożliwe, że jestem w tym miejscu, w tym czasie i robię to, co robię - powiedział później policjant z Bochni.

"Dziecko szczęścia"

Janusz Kulig tak udanie przechodził przez kolejne klasy rajdów samochodowych, że nazywano go "dzieckiem szczęścia". Na odcinkach specjalnych udawało mu się unikać trudnych momentów. Jednym z takowych był wypadek na trasie rajdu w roku 1999, gdy jego samochód koziołkował i stanął w płomieniach. Kulig wraz z pilotem Baranem zdążyli na czas opuścić kokpit.

Rajdowca w tamtym okresie wyróżniało to, że współpracował z psychologiem. To on sam poprosił o taką możliwość prof. Jana Blecharza. Co ciekawe, ceniony ekspert pomagał wtedy też Leszkowi Kuzajowi. Dwóch mistrzów Polski u tego samego psychologa? Obecnie taki scenariusz wydaje się mało prawdopodobny.

- Miał bardzo dużą wrażliwość, i to jest niesamowite, chociaż pozornie mocna psychika i wrażliwość to sprzeczność. Takie zjawisko można zaobserwować u najlepszych zawodników - powiedział prof. Blecharz w rozmowie z Agnieszką Golą w książce "Janusz Kulig. Niedokończona historia".

Potwierdzają to słowa Martyny Wojciechowskiej w powyższej książce. Popularna dziennikarka, podróżniczka i kierowca rajdowy opisała sytuację, gdy irytowała się wolno jeżdżącym Januszem Kuligiem po drogach publicznych. Gdy pewnego dnia to ona zasiadła za kierownicą, wykonała gwałtowny i niebezpieczny manewr. - Zatrzymaliśmy się na światłach, Janusz otworzył drzwi i wysiadł. Nawet nimi nie trzasnął. To był nasz największy konflikt w historii, choć nie padło ani jedno słowo - zdradziła Wojciechowska.

Mieszkańcy Rzezawy przyznają, że przed śmiercią Janusza Kuliga, na feralnym przejeździe regularnie dochodziło do wypadków. Dopiero śmierć rajdowca otworzyła niektórym oczy i doprowadziła do zmian. Niestety.

Czytaj także:
Pierwszy tytuł mistrzowski od czasów Roberta Kubicy?
Mikołaj Marczyk i Szymon Gospodarczyk mistrzami Polski

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×