Michał Kaczmarczyk: Królowa "Picci" i różowe okulary (felieton)

Wystarczył jeden niedzielny mecz w Montichiari, by zaszokować siatkarską Europę i wprawić włoskich kibiców w stan ekstazy. A wszystko dzięki już teraz legendarnej Francesce Piccinini.

To chyba dość oczywiste, że dla Włochów zwariowanych na punkcie calcio to właśnie futbol jest punktem odniesienia przy sukcesach rodaków w dyscyplinach, które nie mają szczęścia być religią narodu. Od razu po ostatnim sukcesie powstałego zaledwie przed sześcioma laty Pomi Casalmaggiore (dodajmy, że 13-tysięczne miasteczko to najmniejsza miejscowość, która kiedykolwiek mieściła klubowego mistrza Europy w siatkówce) ruszyły porównania kadry Massimo Barboliniego do Leicester City, które kierowane przez Claudio Ranieriego prze do sensacyjnego mistrzostwa angielskiej Premier League. A bohaterka finałów i MVP turnieju finałowego Ligi Mistrzyń Francesca Piccinini jest stawiana na sportowym piedestale razem z przeżywającym drugą (trzecią? czwartą?) młodość Gianluigim Buffonem.

Skoro w ruch idą takie porównania, ani chybi znaczy to, że Włosi wyczuli magię i znaczenie chwili. Długie sześć lat - tyle czekała włoska siatkówka kobiet na sukces w Lidze Mistrzyń i przerwanie turecko-rosyjskiej dominacji spod znaku potęgi rubla i liry, zdolnych tworzyć prawdziwe dream teamy. Kiedy mistrzynie Włoch wygrywały w półfinale LM z samym Dynamem Kazań, można było łatwo wytłumaczyć wynik tego meczu brakiem kluczowych siatkarek po stronie rosyjskiej ekipy i spokojnie czekać na finał oraz spodziewane zwycięstwo VakifBanku Stambuł.

Kiedy jednak w PalaGeorge przyszło do ostatecznych rozstrzygnięć, kolejne wydarzenia na parkiecie zdawały się zaprzeczać jakiejkolwiek logice. Turecka maszyna do wygrywania Giovanniego Guidetti nagle straciła swój największy atut, czyli umiejętność wytrzymywania presji w najważniejszych etapach walki. Rekordzistki Guinessa w serii kolejnych zwycięstw zapomniały, jak się wygrywa i z narastającą frustracją patrzyły na wzlatujące pod niebiosa rywalki. Jovana Stevanović potwierdziła, że obecnie jest najlepszą środkową w Europie, a Valentina Tirozzi przypomniała sobie i kibicom, że nie bez powodu została wybrana najlepszą siatkarką ubiegłorocznych finałów o złoto Serie A (w wieku 29 lat, po latach średniej kariery bez większych wzlotów). Obie zostały przyćmione przez prawdziwą gwiazdę wieczoru.

To właśnie osoba "Picci" łączy spójną klamrą finały LM z 2010 i 2016 roku. O ile sześć lat temu będąca w życiowej formie przyjmująca odbierała tytuł MVP finałowych starć Ligi Mistrzyń, o tyle teraz sama 37-latka wydawała się zaskoczona tak szczęśliwym dla niej obrotem spraw. W końcu ostatnie lata były dla niej (i dla całej żeńskiej pallavolo) burzliwe i pełne uczucia niespełnienia. Mało było bolesnego pożegnania z "Foppą" Bergamo po 13 latach tworzenia jej pięknej historii, po drodze Piccinini zdążyła śmiertelne pokłócić się po igrzyskach w Londynie z własną kadrą i jej ówczesnych trenerem (o, ironio losu) Barbolinim, a potem wrócić w jej objęcia na ostatnie mistrzostwa świata i zasmakować goryczy pierwszej lokaty tuż za podium, w dodatku w roli gospodarza mundialu. Nie wspominając o przykrej przygodzie w nieistniejącym już Duck Farm Chieri Torino, którego władze pewnie do dziś zalegają "Picci" z zaległymi 23. tysiącami euro pensji.

fot. CEV
fot. CEV

Nikt na Półwyspie Apenińskim nie wątpił w klasę Piccinini, w końcu mowa o postaci uosabiającej wszystko, co najpiękniejsze w pamięci kibica Azzurre, ale w ostatnim czasie spodziewano się, że gwiazda będzie raczej stopniowo wygasać, by następnie ustąpić miejsca młodym gniewnym; może od czasu do czasu pojawi się w ociekającym erotyzmem kalendarzu lub gościnnie błyśnie swoim nienagannym uśmiechem w reklamie, ale to tyle. Konia z rzędem temu, kto przewidział, że zbliżająca się do końca kariery przyjmująca po nękających ją przez cały obecny sezon problemach z barkiem nagle jeszcze raz zajaśnieje blaskiem przyćmiewającym potęgę kolosów z Kazania i Stambułu. Czy występ Królowej to zwiastun powrotu całej włoskiej siatkówki na europejski tron? Trudno o tym wyrokować, ale patrząc na składy i dyspozycję choćby Nordmeccanici Piacenza czy Imoco Volley Conegliano, liderującego w ekstraklasie za sprawą gwiazd reprezentacji USA, można powoli odbudowywać nadzieję, że tradycja i bezbłędna organizacja są jeszcze w stanie nawiązać walkę z siłą pieniądza.

Tym samym "Różowy Weekend" organizowany dla Pink Girls z Casalmaggiore zakończył się mistrzowską fetą, a róż pokrywający elewacjach domów i centra handlowe będzie przypominał kibicom o spełnieniu się niemożliwego. Włosi mają prawo patrzeć na przyszłość przez różowe okulary, chętnie rozdawane fanom Pomi tuż przed startem Final Four. Turniej olimpijski w Ankarze przedstawił światu cudowną młodzież z Club Italia, teraz można spokojnie zakładać, że będzie ona miała dobrego przewodnika w takich postaciach jak Piccinini czy Antonella del Core (która o ostatnich spotkaniach w Montichiari wolałaby jednak zapomnieć). Skoro włoski klub doczekał się po latach rozczarowań złota LM, czemu nie myśleć o awansie do Rio i wyrwaniu tam pierwszego od pięciu lat medalu światowej imprezy? Szanse na to są mniejsze, niż zakładają teraz tifosi Włoszek, ale pozwólmy im snuć marzenia w tak radosnej chwili.

Wypada podziękować Massimo Barbolinimu i spółce za jeszcze jedną rzecz. Gdyby nie wspaniała gra siatkarek Pomi, jedyną godną uwagi kwestią po ostatnim Final Four byłaby tajemnicza absencja Jekaterinej Gamowej i Jewgieniji Starcewej, niezrozumiała nawet dla ich koleżanek z Dynama. Nawet rosyjscy kibice powątpiewają w oficjalne wytłumaczenie, czyli zatrucie pokarmowe i złośliwie zastanawiają się, kto dosypał obu reprezentantkom Rosji Mildronat do zamówionej przed półfinałem pizzy. Ale to już zmartwienie przegranych, którym zwycięzcy niespecjalnie się przejmują.

Michał Kaczmarczyk

Przeczytaj inne teksty autora 

Komentarze (0)