To chyba dość oczywiste, że dla Włochów zwariowanych na punkcie calcio to właśnie futbol jest punktem odniesienia przy sukcesach rodaków w dyscyplinach, które nie mają szczęścia być religią narodu. Od razu po ostatnim sukcesie powstałego zaledwie przed sześcioma laty Pomi Casalmaggiore (dodajmy, że 13-tysięczne miasteczko to najmniejsza miejscowość, która kiedykolwiek mieściła klubowego mistrza Europy w siatkówce) ruszyły porównania kadry Massimo Barboliniego do Leicester City, które kierowane przez Claudio Ranieriego prze do sensacyjnego mistrzostwa angielskiej Premier League. A bohaterka finałów i MVP turnieju finałowego Ligi Mistrzyń Francesca Piccinini jest stawiana na sportowym piedestale razem z przeżywającym drugą (trzecią? czwartą?) młodość Gianluigim Buffonem.
Skoro w ruch idą takie porównania, ani chybi znaczy to, że Włosi wyczuli magię i znaczenie chwili. Długie sześć lat - tyle czekała włoska siatkówka kobiet na sukces w Lidze Mistrzyń i przerwanie turecko-rosyjskiej dominacji spod znaku potęgi rubla i liry, zdolnych tworzyć prawdziwe dream teamy. Kiedy mistrzynie Włoch wygrywały w półfinale LM z samym Dynamem Kazań, można było łatwo wytłumaczyć wynik tego meczu brakiem kluczowych siatkarek po stronie rosyjskiej ekipy i spokojnie czekać na finał oraz spodziewane zwycięstwo VakifBanku Stambuł.
Kiedy jednak w PalaGeorge przyszło do ostatecznych rozstrzygnięć, kolejne wydarzenia na parkiecie zdawały się zaprzeczać jakiejkolwiek logice. Turecka maszyna do wygrywania Giovanniego Guidetti nagle straciła swój największy atut, czyli umiejętność wytrzymywania presji w najważniejszych etapach walki. Rekordzistki Guinessa w serii kolejnych zwycięstw zapomniały, jak się wygrywa i z narastającą frustracją patrzyły na wzlatujące pod niebiosa rywalki. Jovana Stevanović potwierdziła, że obecnie jest najlepszą środkową w Europie, a Valentina Tirozzi przypomniała sobie i kibicom, że nie bez powodu została wybrana najlepszą siatkarką ubiegłorocznych finałów o złoto Serie A (w wieku 29 lat, po latach średniej kariery bez większych wzlotów). Obie zostały przyćmione przez prawdziwą gwiazdę wieczoru.
To właśnie osoba "Picci" łączy spójną klamrą finały LM z 2010 i 2016 roku. O ile sześć lat temu będąca w życiowej formie przyjmująca odbierała tytuł MVP finałowych starć Ligi Mistrzyń, o tyle teraz sama 37-latka wydawała się zaskoczona tak szczęśliwym dla niej obrotem spraw. W końcu ostatnie lata były dla niej (i dla całej żeńskiej pallavolo) burzliwe i pełne uczucia niespełnienia. Mało było bolesnego pożegnania z "Foppą" Bergamo po 13 latach tworzenia jej pięknej historii, po drodze Piccinini zdążyła śmiertelne pokłócić się po igrzyskach w Londynie z własną kadrą i jej ówczesnych trenerem (o, ironio losu) Barbolinim, a potem wrócić w jej objęcia na ostatnie mistrzostwa świata i zasmakować goryczy pierwszej lokaty tuż za podium, w dodatku w roli gospodarza mundialu. Nie wspominając o przykrej przygodzie w nieistniejącym już Duck Farm Chieri Torino, którego władze pewnie do dziś zalegają "Picci" z zaległymi 23. tysiącami euro pensji.
Nikt na Półwyspie Apenińskim nie wątpił w klasę Piccinini, w końcu mowa o postaci uosabiającej wszystko, co najpiękniejsze w pamięci kibica Azzurre, ale w ostatnim czasie spodziewano się, że gwiazda będzie raczej stopniowo wygasać, by następnie ustąpić miejsca młodym gniewnym; może od czasu do czasu pojawi się w ociekającym erotyzmem kalendarzu lub gościnnie błyśnie swoim nienagannym uśmiechem w reklamie, ale to tyle. Konia z rzędem temu, kto przewidział, że zbliżająca się do końca kariery przyjmująca po nękających ją przez cały obecny sezon problemach z barkiem nagle jeszcze raz zajaśnieje blaskiem przyćmiewającym potęgę kolosów z Kazania i Stambułu. Czy występ Królowej to zwiastun powrotu całej włoskiej siatkówki na europejski tron? Trudno o tym wyrokować, ale patrząc na składy i dyspozycję choćby Nordmeccanici Piacenza czy Imoco Volley Conegliano, liderującego w ekstraklasie za sprawą gwiazd reprezentacji USA, można powoli odbudowywać nadzieję, że tradycja i bezbłędna organizacja są jeszcze w stanie nawiązać walkę z siłą pieniądza.
Tym samym "Różowy Weekend" organizowany dla Pink Girls z Casalmaggiore zakończył się mistrzowską fetą, a róż pokrywający elewacjach domów i centra handlowe będzie przypominał kibicom o spełnieniu się niemożliwego. Włosi mają prawo patrzeć na przyszłość przez różowe okulary, chętnie rozdawane fanom Pomi tuż przed startem Final Four. Turniej olimpijski w Ankarze przedstawił światu cudowną młodzież z Club Italia, teraz można spokojnie zakładać, że będzie ona miała dobrego przewodnika w takich postaciach jak Piccinini czy Antonella del Core (która o ostatnich spotkaniach w Montichiari wolałaby jednak zapomnieć). Skoro włoski klub doczekał się po latach rozczarowań złota LM, czemu nie myśleć o awansie do Rio i wyrwaniu tam pierwszego od pięciu lat medalu światowej imprezy? Szanse na to są mniejsze, niż zakładają teraz tifosi Włoszek, ale pozwólmy im snuć marzenia w tak radosnej chwili.
Wypada podziękować Massimo Barbolinimu i spółce za jeszcze jedną rzecz. Gdyby nie wspaniała gra siatkarek Pomi, jedyną godną uwagi kwestią po ostatnim Final Four byłaby tajemnicza absencja Jekaterinej Gamowej i Jewgieniji Starcewej, niezrozumiała nawet dla ich koleżanek z Dynama. Nawet rosyjscy kibice powątpiewają w oficjalne wytłumaczenie, czyli zatrucie pokarmowe i złośliwie zastanawiają się, kto dosypał obu reprezentantkom Rosji Mildronat do zamówionej przed półfinałem pizzy. Ale to już zmartwienie przegranych, którym zwycięzcy niespecjalnie się przejmują.
Michał Kaczmarczyk
Przeczytaj inne teksty autora