Faza pucharowa Ligi Siatkówki Kobiet toczy się swoim rytmem, natomiast na jej uboczu rozgrywa się konflikt, który jest ciekawszy od większości meczów LSK w tym sezonie. Oczywiście jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, i to zaległe (nic nowego u polskich siatkarek).
Historia przedstawia się tak: obecnie pierwszoligowy MKS Dąbrowa Górnicza ma zaległości wobec swoich byłych zawodniczek, w tym Patrycji Balmas, obecnie grającej w Banku Pocztowym Pałac Bydgoszcz. Zawodniczka podpisała z klubem dwie umowy: klasyczny kontrakt sportowy i umowę wizerunkową. Umowa wizerunkowa w warunkach polskiej siatkówki jest zawierana na dobrą sprawę tylko po to, by klub przerzucił na nią większość wynagrodzenia zawodniczki i odprowadzał od niego mniejsze składki. Zwykle w tzw. wizerunkach pośredniczy podmiot inny niż zawodniczka i klub, może to być jakaś zagraniczna lub polska firma, na przykład ta, w której działa agent zawodniczki.
Julia Nowicka: Widzę, ile czeka mnie jeszcze pracy. I to jest super
W umowie wizerunkowej między Balmas i MKS-em pośredniczyła Alicja Malinowska, była siatkarka i menadżerka agencji Top Volley Group, do której należy także Jakub Dolata. Jakiś czas temu siatkarka Pałacu upomniała się o swoje pieniądze, ale nie chciała ich od klubu, tylko właśnie od Malinowskiej, która pomogła jej w zawarciu umowy wizerunkowej.
ZOBACZ WIDEO Lewandowski o mentalnym podejściu reprezentacji Polski. "Musimy zagrać dwa równe mecze"
Balmas miała skierować pozew przeciwko agentce Top Volley Group i w ten sposób skłonić ją do wypłaty zaległych klubowych pensji z jej własnych pieniędzy. To wywołało zdecydowaną reakcję jej męża, dziennikarza Huberta Malinowskiego, który starał się nagłośnić tę sprawę. Żeby było jasne: zawodniczka nie złamała w żaden sposób prawa, po orzeczeniu sądu komornik jak najbardziej mógł zająć konto Malinowskiej i jej męża, a pozwani mogli to orzeczenie zaskarżyć, co zresztą zrobili.
Jak tłumaczy sam Malinowski, chodzi o złamanie koleżeńskiej umowy i stworzenie niebezpiecznego precedensu, w którym kluby zalegające wypłaty będą spać spokojnie, bo siatkarki będą pozywać swoich menadżerów albo inne podmioty, które pomagały im zawierać "wizerunki". Kiedy usłyszałem od niego o tej sprawie, zastanawiałem się przez jakiś czas, jak to ugryźć. Z jednej strony temat jest ciekawy, głośny i z pewnością wzbudzi zainteresowanie, z drugiej nie zależało mi na podejrzeniach, że bronię interesów jakiegoś menadżera albo znajomego dziennikarza, angażując się w ich wojnę.
Dlatego pozwolę sobie na niewyrażanie własnej opinii w tym sporze, po prostu chciałbym mieć nadzieję, że to pierwsza i ostatnia taka sytuacja, a wymiar sprawiedliwości stanie na wysokości zadania. Bo kiedy spojrzeć na to, co dzieje się w polskiej kobiecej siatkówce, to ręce opadają i chwilami ma się dość. Jeżeli ktokolwiek czerpie jeszcze przyjemność ze śledzenia LSK i zwyczajnie chce mu się to wszystko oglądać, należy mu się medal.
Skoro już jesteśmy przy temacie dąbrowskiego MKS-u: w zeszłym roku wśród zainteresowanych krążył złożony przez spadkowicza z LSK wniosek o ogłoszenie upadłości. Klub niemalże konał przez milionowe zaległości i wśród agentów byłych siatkarek MKS-u zrodziła się obawa, że nie odzyskają ani złotówki długu. Dlatego zdecydowana większość z nich poszła z MKS-em na ugodę i obniżyła swoje wymagania wobec dłużnika.
Sęk w tym, że nie wszyscy sprawdzili, że wniosek upadłościowy co prawda został złożony, ale już nie opłacony. Zatem postępowanie nie miało prawa ruszyć z miejsca, a MKS przeżył i dzięki "straszakowi" uzyskał licencję na grę w pierwszej lidze. Mówimy cały czas o klubie, którego obecne zawodniczki nie otrzymywały pensji od grudnia i poważnie zastanawiały się, czy przystępować do fazy play-off pierwszej ligi.
Kto na to wszystko pozwolił? Przecież nie byłoby ani tej sytuacji, ani kuriozalnego sporu Balmas z agentką, gdyby ktoś kilka lat wcześniej w PLS powiedział: musimy zrobić porządki, bo kilku prezesów robi sobie żarty z całych rozgrywek i działa na szkodę spółki. Tymczasem mamy to, co mamy, i nie dotyczy to wyłącznie kobiecej siatkówki, bo ostatnio głośno o swoje upominają się byli siatkarze i trenerzy Tauron AZS-u Częstochowa. Przez całe lata udawano, że problem nie istnieje, ale na szczęście o patologiach mówi się coraz więcej i odważniej.
Ostatnio odezwał się Jacek Grabowski, któremu zaczęło przeszkadzać to, że dziennikarze Polsatu umieszczają jego #VolleyWrocław na równi z klubami z Ostrowca Świętokrzyskiego czy Piły. - Słyszy się od kilku lat, że w niektórych klubach podpisuje się umowy, z których nie potrafią się później wywiązać. Dlatego się teraz odzywam, bo trzeba bić na alarm i zakończyć taką sytuację raz na zawsze! - grzmiał prezes.
LSK: mecz zrywów w Łodzi. Grot Budowlani bliżej czwórki
Bardzo ładne słowa, ale w tym samym wywiadzie Grabowski stwierdził: - Kontakt między nami prezesami jest niezły, mam wrażenie coraz lepszy z każdym sezonem, atmosfera jest dobra. Tyle tylko, że na razie nie wychodzą nam wspólne działania - i w tym momencie można się tylko cierpko uśmiechnąć. Skoro członek rady nadzorczej PLS wyżej stawiał dobrą atmosferę wśród prezesów nad interes ligi i zawodniczek, trudno mu współczuć, bo dostał to, czego chciał. Przecież chcącemu nie dzieje się krzywda, a jeżeli dopiero ktoś teraz zauważa, że kilka czarnych owiec doprowadziło do upadku ligi i szeregu patologicznych sytuacji... Ręce opadają po raz kolejny.
Ale może i dobrze, że niektórzy zaczynają się budzić. Jeżeli PLS nie zrobi niczego w swoim interesie, za jakiś czas okaże się, że absolutnie nikt nie będzie transmitował meczów LSK ani relacjonował jej spotkań (nawet, o zgrozo, WP SportoweFakty). A mecze z trybun będą oglądali wyłącznie prezesi klubów i rodziny siatkarek, czyli jedyne osoby, których całe rozgrywki będą obchodziły. Jeżeli nie chcecie tego, to może czas najwyższy zrobić... cokolwiek?
W szczególn Czytaj całość