Oskar Kaczmarczyk: Dla Szwajcarów siatkówka nie jest opłacalna - grają, bo ją kochają

WP SportoweFakty / Asia Błasiak / Na zdjęciu: Oskar Kaczmarczyk
WP SportoweFakty / Asia Błasiak / Na zdjęciu: Oskar Kaczmarczyk

Dla Szwajcarów siatkówka to przede wszystkim rozrywka. - To problem, a zarazem urok tej ligi. Wszyscy Szwajcarzy uprawiają ten sport, bo go kochają. Nie robią tego, aby zarabiać duże pieniądze - o pracy w Szwajcarii opowiedział nam Oskar Kaczmarczyk.

W tym artykule dowiesz się o:

W 2014 roku Oskar Kaczmarczyk został mistrzem świata, będąc statystykiem reprezentacji Polski siatkarzy, a pracując w sztabie szkoleniowym ma też w dorobku choćby medale PlusLigi z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle. W roli pierwszego trenera zadebiutował w sezonie 2017/2018, doprowadzając Foinikas Syros do trzeciego miejsca w lidze greckiej.

Po przerwie na pracę w roli eksperta telewizyjnego wrócił do zawodu w którym, jak mówi: "Czuje ogień". Koronawirus właśnie zakończył jego drugi sezon w roli pierwszego trenera, a pierwszy w Szwajcarii, na mało odkrytym w Polsce siatkarskim lądzie - opowiedział nam o tym podczas swojej kwarantanny, niedługo po szczęśliwym powrocie do domu.
Filip Korfanty, WP SportoweFakty: W jaki sposób w dobie epidemii koronawirusa udało się panu zorganizować powrót do domu ze szwajcarskiego Nafels?

Oskar Kaczmarczyk, trener Biogas Volley Nafels: Całą historię można by złożyć w tygodniowy film, z momentami wzlotów i bardzo szybkimi upadkami. Musiałem być w Szwajcarii do momentu, aż klub da nam "zielone światło", że możemy wyjechać. Stało się to 13 marca, w momencie, gdy liga anulowała rozgrywki. O godzinie 16 mieliśmy spotkanie z prezesem, który przedstawił nam możliwe opcje powrotu, o 17 zadzwoniliśmy do rodzin, że wkrótce będziemy wracać do domu, a o 19 odbyła się konferencja premiera kraju, który ogłosił, że Polska zamyka granice.

ZOBACZ WIDEO: Tauron i LSK razem. "Idealnie wpisuje się to w naszą strategię"

Pojawiła się panika?

Tak, jedyna opcja wylotu samolotem była dnia następnego, na co nie było szans. Mieliśmy wracać w piątkę - ja, trener drużyn młodzieżowych i trzech zawodników. Czekały nas jeszcze procesy wyrejestrowania się z kantonu, oddania samochodów, zdania mieszkania i pakowania. Zaczęła się walka z czasem. Pojawiła się opcja powrotu służbowym samochodem, ale w tym momencie dowiedzieliśmy się, że również Niemcy zamykają granice. Nikt nie był w stanie udzielić nam informacji, że przy zamkniętych granicach będziemy mogli wjechać do Polski.

W tym czasie z Francji do Polski wracał samochodem trener Tomasz Wasilkowski. Dowiedzieliśmy się o gigantycznych korkach na granicy, sięgających ponad 70 kilometrów. Co dodatkowo komplikowało sprawę. Sponsorem mojego klubu jest firma wydobywająca gaz, napędzający samochody, którymi mieliśmy wracać. Trzeba je tankować co 100 kilometrów. Przy wjeździe w gigantyczne korki oznacza to duże ryzyko, że zabraknie paliwa.

Szwajcaria nie była objęta programem "Lotu do domu"?

Właśnie, w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że ten kraj nie jest objęty tym programem, bo rzekomo wciąż jest możliwość powrotu drogą lądową. Jednak w końcu pojawiła się opcja lotu, ale obejmował on przelot z Zurychu do Warszawy, która jednak nie była naszym docelowym punktem. Czekał nas lot w towarzystwie wielu ludzi i z dużym ryzykiem zakażenia się koronawirusem - Szwajcaria jest krajem dość mocno objętym epidemią. Po wylądowaniu chciałem zorganizować dalszy powrót najbezpieczniej jak się da, z uniknięciem transportu publicznego i bezpośredniego kontaktu z kimkolwiek.

Standardowe opcje wynajmu samochodu nie były możliwe. W końcu, po dodzwonieniu się do jednej firmy okazało się, że właśnie podniosła ona ceny niemal pięciokrotnie.

Co mogło odstraszać.

Cena zaporowa, a to wręcz zachęcało, aby wszyscy potencjalni nosiciele wirusa skorzystali z transportu publicznego... Na szczęście nie wszystkie firmy poszły tym tropem. Ostatecznie udało się znaleźć inną, z normalnymi cenami. 20 marca dotarłem do domu i jestem w trakcie kwarantanny - 14 dni w odosobnieniu.

Jak wyglądało bezpieczeństwo samego przelotu?

Chcieliśmy się przygotować i zaopatrzyć w maski. Ale tak jak i w Polsce - nie były one już ogólnodostępne. Jeden z moich zawodników pracuje w domu opieki, gdzie te maski były. Poprosiłem go o jedną. Okazało się, że obecnie wszystkie maski w Szwajcarii są rejestrowane i wydawane według specjalnych procedur. Wyszło, że czekała nas podróż bez masek.

Już na lotnisku, przy oddawaniu bagażu, zadałem pracującej tam pani pytanie, czy wie gdzie można się zaopatrzyć w maski lub chociaż rękawiczki. Usłyszałem żartobliwe: "Chyba się pan nie przygotował na epidemię". "Chyba nikt się nie przygotował, a próbowałem od tygodnia" - odpowiedziałem. Pani okazała się wspaniałą osobą, sięgnęła do swojej torebki i podarowała mi maskę oraz rękawiczki, jeszcze życząc bezpiecznej podróży.

A pomijając perypetie powrotu. Jak podobała się panu praca w Szwajcarii?
Dla mnie Nafels jest idealnym miejscem do pracy. Od zawsze kochałem góry, dlatego mieszkanie z tarasem dającym widok na dolinę pełną alpejskich szczytów było spełnieniem jednego z marzeń i jednym z tych mniejszych powodów, dla którego zgodziłem się na pracę tutaj. Mogę powiedzieć, że znalazłem swoje miejsce na Ziemi, świetnie się tam czuję, choć nie zobaczyłem jeszcze nawet 10 procent kraju.

A pod względem zawodowym?

Pracuje mi się bardzo dobrze, chociaż istnieje różnica pomiędzy profesjonalizmem PlusLigi, a półprofesjonalizmem ligi szwajcarskiej. Podobnie miałem w Grecji i w obu przypadkach uważam, że to są bardzo dobre miejsca do pracy, bo można pewne aspekty wdrażać według własnej wizji.

Czuł się pan trochę Prometeuszem?

To bardzo złożony temat. Trudno zmienia się strukturę klubu, który ma czterdziestoletnią tradycję. Od dawna jest on na swój sposób poukładany, ale w pewnych aspektach na zasadach bardziej amatorskich, niż profesjonalnych. Nie działałem na zasadzie bezwzględnego narzucania swoich rozwiązań. Najpierw poznawałem panujące realia, a dopiero później, idąc czasem na kompromis, udawało się poprawiać pewne aspekty. Dostrzegam starania klubu, aby udało się wdrożyć moją wizję. Ten proces nadal trwa.

Co na przykład udało się już uzyskać?

Jednym z największych problemów w Szwajcarii jest dostępność hal. Gdy przyjechałem, zastałem funkcjonujący od lat grafik treningowy. Jeśli działać zgodnie z nim, to przez pierwsze dwa miesiące mieliśmy tylko trzy treningi w naszej hali meczowej. Na początku musiałem go zaakceptować, ale w wyniku dalszych porozumień okazało się, że da się wprowadzić rozwiązania, które były dla mojego zespołu korzystniejsze.

W klubie stosowano dotychczas niezbyt nowoczesne rozwiązania. Niekoniecznie wystarczy 20 piłek i kosz do ich magazynowania. Przywiozłem trochę sprzętu, pokazałem pewne rozwiązania i czuję otwartość na ich wdrażanie. Grając w weekendy, treningi w poniedziałki były dotąd głównie regeneracją, a według mojej idei, wtedy powinien być ciężki trening i potrzeba było czasu, aby zastany system pracy przemodelować.

Ilu pana siatkarzy nie gra w siatkówkę w pełni zawodowo?

Czterech, i są to Szwajcarzy. Miałem jedną z najliczniejszych grup obcokrajowców w lidze.

To komplikuje pracę trenera?

Nie do końca. Praca na etacie w Szwajcarii wygląda inaczej niż w Polsce. Tam w skali roku wymiar pracy określa się procentowo. Na przykład w okresie wakacyjnym moi gracze nadrabiają czas pracy, aby w trakcie sezonu móc pracować krócej i być bardziej do dyspozycji klubu. Łączny czas pracy zawodowej musi się zgadzać w skali roku.

W efekcie, dwóch Szwajcarów mogło przychodzić też i na trening poranny, kiedy były zajęcia indywidualne, a na przykład trening siłowy mogli realizować w pracy, w przerwie na lunch. Nie było to dla mnie dużym utrudnieniem.

W 2000 roku mistrzostwo kraju z Nafels zdobył trener Jerzy Strumiło - ktoś o nim wspominał?

Zdarzyło się to tylko raz i była to jedynie krótka wzmianka. To leży trochę w
mentalności Szwajcarów. Klub jest po dziewięcioletniej kadencji jednego trenera. I wiele osób już do jego pracy po prostu nie wraca - skończyła się jedna era i zaczęliśmy kolejną, bardzo mało wspominając o tym co się działo. Dlatego nie odbieram tego, jako brak poszanowania dla poprzedników, tam tak po prostu jest.

A już będąc w Szwajcarii stałem się fanem hokeja. Jak tylko mogłem, starałem się jeździć na mecze do nieodległego miasta Rapperswil. Dowiedziałem się, że w tamtejszym klubie karierę kończył Mariusz Czerkawski, ale dla Szwajcarów nie jest to ktoś nadzwyczajny, zupełnie inaczej niż dla nas - Polaków. Chciałem kupić jego koszulkę, ale się nie dało.

A o Janie Suchu, który prowadził kiedyś reprezentację Szwajcarii?

Nikt o nim nie wspominał.

Miasto Nafels liczy około 4 tysiące mieszkańców, jaki w związku z tym jest model biznesowy klubu?

Model jest na wskroś szwajcarski. Z tym wiąże się coś, co wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Zaraz po moim przyjeździe zostałem zaproszony na coroczne podsumowanie zakończonego sezonu, na którym mieli pojawić się wszyscy członkowie klubu. Zdziwiłem się, wchodząc na salę, gdzie było ponad 40 osób. Jest zarząd, a dodatkowo członkowie klubu, którzy płacą składki i jeszcze dodatkowo pomagają, na przykład poprzez sprzedawanie biletów. Klub jest szeroko rozpropagowany.

A druga kwestia, która robi wrażenie. Przy czym dotyczy właściwego każdego klubu, nie tylko siatkarskiego. Każdy klub jest zawsze sponsorowany przez bank. Kraj jest podzielony na wiele kantonalnych banków, które inwestując pieniądze w sport, promują swój kanton. Mamy też drugiego dużego sponsora - firmę Biogas. Obok tych sponsorów jest grupa około 200 mniejszych wspierających firm. Od cateringu, po kwiaciarnię.

W kantonie jest jedna z największych fabryk czekolady w kraju, z renomą również w Stanach Zjednoczonych. Nazywa się Laderach. Klub otrzymał czekoladę, którą mógł sprzedawać podczas meczów i zysk trafiał do klubowej kasy. Jednym ze sponsorów jest też chociażby regionalny browar. Atrakcją dla kibiców jest trafienie biletów na miejsca przy barze, dostają oni co seta darmowe piwo. Model oparty na lokalnych biznesach ma swój urok. A w przypadku piwa, szczęśliwcy kibicują by był tie-break.

Na klubowej stronie można zobaczyć, że prawie każdy siatkarz i członek sztabu szkoleniowego ma osobistego sponsora - na czym to polega?

Wspomniałem wcześniej o dużej liczbie małych sponsorów. Część z nich decyduje się pokryć koszty kontraktu danego członka zespołu, a w zamian logo firmy jest eksponowane na koszulce treningowej i bluzie meczowej tej jednej osoby.

Jak wygląda frekwencja na waszych meczach?

Walczyliśmy o odbudowanie zaufania po poprzednim nieudanym sezonie. Liczba widzów wahała się zwykle od 350 do około 500 osób, co jest bliskie pojemności trybun.

To największy widoczny przeskok w porównaniu z Polską. Generalnie nie buduje się tutaj dużych hal widowiskowych, z trybunami dla kilku tysięcy osób. W większości są to obiekty powstałe, aby dzieci po zajęciach szkolnych miały gdzie trenować. Ogólnie, życie Szwajcara polega na tym, że od rana pracujesz, a po południu idziesz uprawiać aktywność fizyczną. Nasza hala to bardziej kompleks rekreacyjny - basen, siłownia, ścianki wspinaczkowe i hotel. Codziennie przewija się przez nią mnóstwo ludzi. Podobnie jest w każdym mieście.

Zanosi się, aby pojawiły się większe pieniądze i liga poczyniła skok jakościowy?

Na przykładzie mojego zespołu mogę powiedzieć, że jest on szczęściarzem, a zarazem pechowcem. Od wielu lat budżet jest stabilny i niezmienny.

I tym samym wyższy nie będzie?

Nie będzie, ma to swoje uwarunkowania. Szwajcaria jest krajem bardzo demokratycznym. Każdy kanton dba o swoje. Mniejsze i średnie firmy z naszego miasta i okolic już są naszymi sponsorami, a problemem jest znalezienie dużej firmy, która by mogła na przykład potroić nasz budżet. Takie pieniądze są, ale przedsiębiorcy wzbraniają się przed ich wyłożeniem na jeden klub. Pojawi się u nich konieczność wytłumaczenia się, dlaczego siatkówka, a nie np. piłka ręczna w Sankt Gallen, czy unihokej w Aarau.

Duża jest rozbieżność budżetu względem zespołów plusligowych?

Wbrew pozorom, biorąc pod uwagę wszystkie sekcje, nasz budżet nie jest mały, porównywalny do plusligowego. Najbogatszy w lidze, czyli Volley Amriswil, ma budżet o wysokości ponad miliona franków szwajcarskich. Różnicą jest system kontraktów dla sztabu i siatkarzy. Traktowani jesteśmy jak pracownicy firmy. Wszyscy zawodnicy są ubezpieczani przez klub, który też płaci za nich podatki i pokrywa koszty np. mieszkania.

Nawet abonament telewizyjny jest opłacany przez klub, a to koszt około 1200 zł rocznie. Ubezpieczenie medyczne to ponad 1000 zł miesięcznie na jedną osobę. Siatkarze i trenerzy w polskim systemie są jednoosobowymi firmami, wszelkie opłaty w Polsce są na naszej głowie. Dlatego polskie kluby wydają więcej na wynagrodzenia, ale siatkarze muszą samodzielnie ponieść duże koszty.

Klub ma kilka drużyn, oprócz tej w najwyższej lidze - celem jest rozwój młodzieży?

Szwajcaria, bardzo podobnie jak kraje skandynawskie, stawia bardzo mocno na kulturę fizyczną. Klub daje jedną z możliwości uprawiania sportu, czyli grę w siatkówkę. Jednym z celów jest, aby jak najwięcej Szwajcarów z naszego kantonu finalnie grało w pierwszej drużynie. I to jest między innymi moje zadanie - żeby wychwycić tych z potencjałem na grę w pierwszym zespole i na nich postawić.

Jaką rolę ma Filip Brzeziński?

Zależało mi, żeby również pojawił się w klubie. Dołączył niedługo po mnie. Ma za sobą doświadczenie w roli asystenta w kilku klubach z polskiej Ligi Siatkówki Kobiet, a w Nafels prowadzi cztery drużyny juniorskie. Oprócz tego jest trenerem naszego drugiego zespołu, z zaplecza najwyższej ligi. Występują tam głównie gracze, którzy skończyli już grę w pierwszej drużynie.

Zastany model wymagał dużej liczby zmian?

W pierwszym sezonie podjęliśmy z Filipem przede wszystkim próbę oceny sytuacji i potencjału jakim dysponujemy. Dużo rzeczy nas zaskakiwało, np. bardzo duża liczba różnorakich turniejów. W związku z tym, przedstawiłem już prezesowi moją wizją zmian i chociaż nie jest to łatwe, jak już wspomniałem wcześniej, to próbujemy je wdrażać. Pamiętając też o tym, że siatkówka w Szwajcarii jest raczej formą rozrywki, a nie trampoliną do zmiany statusu życiowego.

Siatkówka traktowana bardziej jako forma rozrywki to jedno z utrudnień w pracy trenera?

To problem, ale zarazem urok tej ligi. Wszyscy Szwajcarzy uprawiają ten sport, ponieważ go kochają. Nie robią tego, aby zarabiać duże pieniądze, a dlatego, że stało się to ich pasją. Każdy zawodnik studiuje lub ma pracę, przez co ich sufit jest nieco niżej. Wiedzą, że mogą grać do około 25-27 roku życia, a potem idą do pracy, która daje im dużo większe perspektywy rozwoju, przede wszystkim ekonomicznego.

Przez to liga od lat jest na tym samym poziomie?

Przed startem zakończonego właśnie sezonu liga poczyniła ogromny postęp. W poprzednich latach były 2-3 zespoły mocno górujące, 2 średnie i 4 bardzo słabe. Teraz był jeden potentat finansowy, oprócz tego drugi zespół o zbliżonej sile i pięć zespołów takich, że każdy może wygrać z każdym. Tylko jeden zespół mocno odstawał poziomem na minus. Rozgrywki przez to bardzo się wyrównały.

Mówił pan przed sezonem, że musi poznać tę ligę - co się jeszcze okazało?

Wydaje się, że jest bardzo dużo czasu na pracę, a okazało się, że jest go bardzo mało. Przygotowania zaczynają się zaledwie pięć tygodni przed startem startem ligi. Później, pomimo gry tylko co sobotę, rozgrywki szybko się kończą i właściwie każdy mecz jest jak o wszystko.

Przed anulowaniem sezonu zagraliśmy 22 mecze, w tym 2 pucharowe i byliśmy już po ćwierćfinałach fazy play-off. W PlusLidze trzeba zagrać 26 kolejek, żeby dopiero rozpocząć play-offy. Przez to czas na pracę nie jest długi. Zanim moja drużyna złapała oczekiwany przeze mnie rytm, to już byliśmy po połowie rozgrywek.

Co potwierdzają wyniki - duże lepsze od początku tego roku kalendarzowego.

Zgadza się.

Trudno jest znaleźć siatkarzy do gry w lidze szwajcarskiej?

Wbrew pozorom trudniej jest znaleźć odpowiedniego siatkarza np. do ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, niż do ligi szwajcarskiej. Do czołowych siatkarskich klubów poszukuje się siatkarza o bardzo dużej klasie i ściśle określonej charakterystyce, a ich nie ma tak wielu. Przez co konkurować o ich podpis na kontrakcie jest bardzo trudno. Z kolei na poziom ligi szwajcarskiej siatkarzy jest bardzo dużo.

Ich poszukiwanie wygląda podobnie - głównie odzywają się menedżerowie ze swoimi propozycjami, ale też sami zawodnicy do mnie dzwonią, w tym także z Polski. Nawet jednym nazwiskiem zostałem zaskoczony. Proces jest ciekawy, bo eksploruje się też rynki, na które na najwyższym poziomie zwraca się dużo mniej uwagi, a da się znaleźć bardzo ciekawych graczy.

Miałem też propozycję z bardzo silnego kraju, aby ściągnąć do siebie i popracować z ich siatkarzami z kadry juniorów. Zamysłem było, aby mieli szansę ograć się w lidze na poziomie mistrzowskim - Szwajcaria jest do tego idealnym krajem.

W szwajcarskich rozgrywkach na boisku musi być przynajmniej dwóch Szwajcarów, łatwo wypełnić ten limit?

Ich transfer jest o wiele trudniejszy w porównaniu do znalezienia odpowiedniego obcokrajowca. I to nie kwestia tego, że pod względem jakości jest ich mało. Wszyscy albo pracują albo studiują, stąd znaczenie ma dla nich lokalizacja klubu. Jeśli dany zawodnik gra powiedzmy w Genewie, to nie przeniesie się do Nafels, bo np. nie będzie miał jak kontynuować studiów.

Jak epidemia koronawirusa wpływa na transfery w pana klubie?

Jakiekolwiek ruchy są obecnie wstrzymane. Nie wiadomo, na ile będzie można sobie pozwolić. Baza finansowa dzięki dużym sponsorom jest zapewniona, ale budżet wyklaruje się dopiero po określeniu się tych mniejszych sponsorów, którzy być może będą musieli wycofać się, ratując swój byt. Taka sytuacja dotyczy zresztą mnóstwa drużyn, przez to na rynku transferowym jest trochę martwy okres.

Przedsezonowym celem było zajęcie miejsca w pierwszej czwórce, czego nie udało się zrealizować - jak pan ocenia ten sezon pod względem sportowym?

Ocena jest bardzo trudna i przypuszczam, że podobnie będzie w wielu klubach, ale abstrahując od anulowania ligi - odpadliśmy w ćwierćfinale i na pewno pod względem samego wyniku jest to naszą porażką. Ale biorąc pod uwagę przebieg rozgrywek, budowę całego zespołu niemal na nowo i wyrównanie poziomu ligi, to nie nazwałbym tego sezonu porażką.

Jako trener widziałem ogromny postęp pomiędzy pierwszym meczem sparingowym, a tym ostatnim w play-off. To były dwie inne drużyny, a w jednej z ostatnich kolejek pokonaliśmy choćby Volley Amriswil - ligowego potentata. Oprócz nas tylko jedna drużyna ich pokonała.

Same ćwierćfinały w fazie play-off miały historię, jakiej nie życzyłbym nikomu. Graliśmy niezwykle zacięte dwa pierwsze mecze z Lucerną. W pierwszym z nich oni prowadzili 2:0, udało nam się doprowadzić do piątego seta, ale go przegraliśmy. Z kolei w drugim to my prowadziliśmy 2:0, a wygraliśmy dopiero po tie-breaku.

Po czym, zespół po tych dwóch spotkaniach, włącznie ze mną, został zainfekowany grypą. Wybór składu ograniczył się jedynie do tych najmniej chorych, a naszym drugim rozgrywającym z potrzeby sytuacji został mój asystent, który od trzech lat nie grał w siatkówkę. Pozostaje gdybanie...

Z kolei Ruedi Gygli - menedżer zespołu - powiedział, że na grę zespołu patrzyło się z przyjemnością i plusem tego sezonu było odbudowanie zaufania kibiców.

Tak, to było jednym z celów. Innym było to, aby możliwość gry mieli zawodnicy z kantonu, to też udało się zrealizować.

Odrzucając spojrzenie na suchy wynik końcowy, który bez znajomości sytuacji w zespole nie zawsze jest miarodajny, w jaki sposób z perspektywy kibica bądź sympatyka siatkówki można ocenić pracę trenera?

Przechodząc kwarantannę mam ostatnio więcej czasu wolnego, więc czytam książkę za książką. Wcześniej m.in. "Robimy hałas" o Jurgenie Kloppie, a dzisiaj "Budowa superdrużyny" o Pepie Guardioli. To, co się uwypukla, to sytuacja, w której zespół robi transfery za powiedzmy 200 milionów funtów rocznie, a warty jest znacznie więcej, ma wygrać jeden tytuł w sezonie. Jurgen Klopp dopiero w czwartym sezonie wygrałby mistrzostwo Anglii, gdyby nie przerwany epidemią sezon. Czy możemy o nim, czy o Guardioli powiedzieć, że są słabymi trenerami, bo nie mają wyników?

Są uznawani za tych z półki najlepszych.

Właśnie. Dobitne dla mnie jest, że właściciel klubu wydający na drużynę miliony funtów mówi, że dla niego jest OK, gdy klub wygra jeden tytuł w sezonie. Wynika to z ogromnego szacunku do innych rywali - wyłożenie milionów na transfery i dobrego trenera nie jest gwarancją sukcesu, bo inni też te miliony wydają.

Bardzo trudno jest wskazać czynnik decydujący o klasie trenera. Wygrywając jesteś bogiem, a jak przegrywasz jesteś nikim. Mam wrażenie, że jest to powszechne zjawisko w naszym kraju - liczy się tylko zwycięstwo - gdzie indziej tego nie zauważam. Tym, co jest dla mnie uderzające w Szwajcarii jest to, że mój klub ma swoje idee, które ja mam szerzyć.

Co na przykład do nich należy?

Ideą numer jeden jest zbudowanie systemu, w którym gra jak najwięcej ludzi z kantonu. Numerem dwa było odbudowanie przekonania kibiców, że na meczach można dobrze spędzić czas, a drużyna będzie walczyć o wygraną.

Przy czym muszę działać dwutorowo - walczyć o jak najlepszy wynik i uczyć zawodników wygrywania, a jednocześnie rozwinąć indywidualnie każdego z nich. Jeśli po sezonie proporcje wychodzą takie, że większość zrobiła postęp, to mogę uznać swoją pracę za spełnioną.

Przypomina się jeden cytat z Daniela Castellaniego.

"Zobacz drużynę na początku, oceń jej potencjał i zobacz jej braki, a później przyglądnij się tej samej drużynie na samym końcu sezonu i oceń ile się w tej drużynie zmieniło" - to słowa Daniela Castellaniego. Ja się z nimi zgadzam, to miarodajna ocena pracy trenera. Nie na zasadzie, że jeśli ktoś wygrał, to jest dobry, a jeśli nie, to jest zły. Ale takie jest prawo kibica, że każdy może oceniać po swojemu.

Trener Andrzej Kowal miał do niedawna słabą reputację w części opinii publicznej - słabym wynikiem pożegnał się z Asseco Resovią, a w trakcie sezonu trafił do Rumunii, gdzie zdaniem niektórych zdobył "tylko" srebro. Po objęciu drużyny z Suwałk opinie o nim znów kierują się w stronę tych pozytywnych, a nie sądzę, by w tym czasie jego klasa trenerska malała i rosła.

Przypominam sobie, że Amerykanie, nie wiem jak, ale wyliczyli, że trener może poprawić grę indywidualnie i drużynowo o 8-10 procent. Normalną sytuacją jest, że możesz się pomylić na rynku transferowym, np. pod względem charakterologicznym lub jakości zawodnika, i od razu możliwości twojej drużyny spadają.

Możesz najlepiej wykorzystać budżet jaki masz i wykorzystywać potencjał drużyny w najlepszy możliwy sposób, ale ktoś może mieć jeszcze wyższy budżet, albo zrobi niespodziewany transfer, który "wypali", i osiągnie lepszy wynik. Albo twój zespół w decydującym momencie dopadnie grypa... Jest mnóstwo czynników, które wpływają na osiągnięcie sukcesu. Nie wszystkie z nich są znane na zewnątrz klubu.

Co wobec tego z pana przyszłością - ma pan kontrakt na kolejny sezon, zatem wraca pan do Nafels?

Miałem różne oferty, włącznie z powrotem do Polski. Ale bardzo odpowiada mi praca w Szwajcarii i na pewno tam wracam. Wygląda na to, że na dłużej niż rok. Czuję, że tam się rozwijam i dobrze mi się tam żyje. Nie ma powodu, bym zmieniał klub.

Nie doskwiera panu rozłąka z rodziną?

Jeśli mój kontrakt zostanie przedłużony, to zwiększą się szanse, że dołączy do mnie rodzina. Wobec dotychczasowego wracania tam do pustego domu, byłoby to świetne dla mojej kondycji psychofizycznej.

Jak sytuacja z epidemią koronawirusa wpłynie na siatkówkę?

Nie wynajdę prochu. Przeczuwam duże problemy wielu klubów. Zwłaszcza tych niestabilnych finansowo. Myślę, że siatkówka może dostać dużym odłamkiem. Takie sporty jak piłka nożna czy koszykówka raczej lepiej się obronią. Może nas czekać kilka lat chudych, ale trudno mi prorokować.

Skutki odczuwamy już teraz, jak wspomniałem wcześniej - wiele klubów zawiesiło rozmowy kontraktowe, aż wyjaśni się ich sytuacja finansowa.

Siatkarze spoza najbogatszych lig mogą poważnie zastanawiać się, czy warto nadal zawodowo grać w siatkówkę. W siatkarskiej Bundeslidze kilku graczy już ogłosiło przedwczesny koniec kariery.

Zgadza się. W niektórych krajach, np. w Finlandii, sportowcy generalnie nie mają celu, aby stać się topowym np. siatkarzem. Nawet będąc topowym, podobne pieniądze można zarabiać w innym zawodzie. Dla Polaków bycie czołowym zawodnikiem wiąże się ze zmianą statusu społecznego.

W Szwajcarii bycie siatkarzem nie jest opłacalne, ale część ludzi ten sport po prostu kocha. Wspominałem moim graczom, że możemy mieć mniejszy budżet, ale i tak chcą nadal grać, mówiąc, że nie robią tego dla pieniędzy. Po prostu chcą być lepsi, ale mimo wszystko, taka sytuacja nie jest motorem napędowym do dużych sukcesów.

21 marca telewizja Polsat pokazała mecz finałowy siatkarskiego mundialu z 2014 roku. Wówczas był pan statystykiem naszej reprezentacji - jak z perspektywy sześciu lat wspomina pan tamto wydarzenie?

Aktualna sytuacja w Polsce i na świecie sprawiła, że to dobry moment na sentymentalny i bardzo miły powrót do tamtych emocji i szaleństw, które tam się działy. Wtedy byliśmy w ciągłym wirze pracy. Był czas na świętowanie, ale już chwilę później niektórzy musieli wracać do swojego klubu, niektórzy do nowego klubu, pojawiają się nowe cele i ciągle jest się w biegu.

W profilu na klubowej stronie można przeczytać, że pańskim celem jest złoto igrzysk olimpijskich - rozumiem, że dwa sezony pracy w roli pierwszego szkoleniowca utwierdziły pana w przekonaniu, że to jest zawód, któremu się poświęci.

Absolutnie. Nawet mogę powiedzieć, że utwierdziły mnie nie te dwa sezony w roli pierwszego trenera, a rok przerwy pomiędzy pracą w Syros i Nafels, kiedy pracowałem w telewizji. Było fantastycznie, pracowałem z niesamowitymi ludźmi, ale gdy tylko wchodziłem do hali, gdzie odbijało się piłkę, od razu odczuwałem smutek i chciałem wrócić do hali na stałe, bo tam "czuję ogień".

Czytaj także:
Tokio 2020. Ryszard Bosek: Przełożenie igrzysk o rok nie osłabi naszej reprezentacji
Siatkówka. PlusLiga. Dariusz Gadomski: W tej sytuacji nie było dobrej decyzji. Musimy teraz zacząć rozmowy z zawodnikami

Komentarze (0)