Korespondencja z Innsbrucka: Freitaga samotność w tłumie

Getty Images / Alexander Hassenstein / Na zdjęciu: Richard Freitag
Getty Images / Alexander Hassenstein / Na zdjęciu: Richard Freitag

Lepsze jest wrogiem dobrego - Richard Freitag pewnie zna to powiedzenie, ale w czwartek w Innsbrucku musiał o nim zapomnieć. Tak bardzo chciał pokonać Kamila Stocha, że próbował zrobić więcej, niż był w stanie. I słono za to zapłacił.

Kilka sekund podziwu, króciutka chwila radości, moment szoku i przerażenia, a potem długie minuty smutku i potężnego rozczarowania. To emocje, które w czasie konkursu na Bergisel przeżywali niemieccy kibice - w czasie skoku Freitaga i po nim.

Nam towarzyszyły podobne odczucia. Obserwując lot Niemca myśleliśmy, że oto właśnie rzucił wyzwanie Stochowi. A zaraz potem, gdy nie ustał swojego skoku, że walka o zwycięstwo w 66. Turnieju Czterech Skoczni właśnie się skończyła.

Obserwowanie z bliska Freitaga w tych dramatycznych dla niego chwilach było niezwykłym doświadczeniem. Mocno się potłukł, ale wstał o własnych siłach i samodzielnie opuścił zeskok. Na kilka chwil zatrzymał się tuż obok strefy, w której całodzienna ulewa bez skrupułów dręczyła dziennikarzy. Na jego twarzy nie było widać smutku. Oszołomienie, frustrację, złość - już jak najbardziej. Wyglądał tak, jakby chciał wydrzeć się wniebogłosy, wykopać w kosmos przypadkowy przedmiot, z całej siły walnąć pięścią w ścianę. Ale nie mógł, bo wszystkie oczy były skierowane na niego.

Freitag w asyście dwóch członków niemieckiego sztabu stał na dole jeszcze przez kilka minut, pewnie oglądał, jak Stoch ląduje na tym samym 130. metrze, jak chwieje się przy lądowaniu, ale nie traci równowagi. I jak robi milowy krok w kierunku drugiego z rzędu triumfu w TCS, o wiele dłuższy, niż 130-metrowy.

Potem niemiecki faworyt do zwycięstwa razem z trzydziestoma innymi osobami wsiadł do kolejki i pojechał na górę. Ludzie stłoczyli się ciasno, ale skoczkowi postanowili dać trochę przestrzeni i trzymali się na spory, jak na metalową puszkę o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, dystans. Starali się nie zwracać uwagi na najsłynniejszego z pasażerów, ale i tak każdy dyskretnie spoglądał w stronę zielonookiego wąsacza. On pewnie czuł na sobie wszystkie te spojrzenia, bo najpierw stał zwrócony twarzą do drzwi i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a potem odwrócił się i wbił spojrzenie w pokrytą kroplami deszczu szybę. Tylko tak mógł się odciąć, zniknąć w miejscu, w którym jego dramat jak na dłoni widział każdy towarzysz krótkiej podróży. Myśleć o tym, co tak właściwie się stało, co poszło nie tak.

Kilkanaście minut później stadionowy spiker ogłosił, że Ritschi nie wystartuje w drugiej serii konkursu. Niemcy wiedzieli, że walka Freitaga o wygraną w TCS dobiegła już końca. I nie chcieli ryzykować, bo przecież lider ich drużyny ma jeszcze w tym sezonie sporo do wygrania.

Kto zawinił upadkowi, który prawdopodobnie wskazał zwycięzcę turnieju? Werner Schuster i Stefan Horngacher ostro krytykowali pracę jury - ich zdaniem nie potrafiło ono właściwie dobrać długości rozbiegu. Schuster winił też norweskiego delegata technicznego Geira Steinara Loenga i jego "ofensywny" sposób przeprowadzania zawodów.

Inni, jak choćby Maciej Kot, mówili, że nie bez winy jest sam Freitag. Kot jak zwykle starał się fachowo, ale zarazem przystępnie, wyjaśnić na czym polegał błąd Niemca - za bardzo skrzyżował narty, prawa wylądowała na lewej, odjechała i było już po wszystkim.

Techniczny aspekt wykonania lądowania chyba jednak nie w pełni tłumaczy, co było pomyłką głównego rywala Stocha. 27-latek z Erlabrunn był w turnieju bardzo dobry, ale chciał być jeszcze lepszy. Chciał oddać perfekcyjny skok, a perfekcja, zwłaszcza w sporcie, jest ułudą. Lepsze, perfekcyjne, jest wielkim wrogiem dobrego, o czym Voltaire pisał przecież już 250 lat temu.

Myślę, że do zapomnienia o tym wrogu sprowokował niemieckiego przeciwnika Stoch. Freitag widział przecież, że cokolwiek by nie zrobił, jak dobrze by nie skoczył, nie jest w stanie urwać Kamilowi choćby punktu. Ba, ciągle do niego traci. A zwycięstwa w TCS pragnąć musiał tak bardzo, że próbował zrobić więcej, niż był w stanie. Polecieć kilkadziesiąt centymetrów dalej, wylądować odrobinę ładniej. Na zdradliwym, wyniszczonym dwudniowymi opadami deszczu zeskoku Bergisel, to było za dużo. Skończyło się dramatem i niewidzącym wzrokiem wbitym w zaparowaną szybę kolejki. Ostatni akt walki o triumf w turnieju będzie oglądał z boku - posiniaczony i obolały "Rysiek", jak mówią o nim polscy skoczkowie, wycofał się z konkursu w Bischofshofen.

Freitag był już w szpitalu na obserwacji, gdy Stoch słuchał na podium poprawnej wersji "Mazurka Dąbrowskiego" i odbierał gratulacje od żony. Piękna Ewa może go wyściskać kiedy tylko chce, ale już dla rywali Polak jest, przynajmniej na razie, nietykalny. Jest od nich o poziom wyżej, jego głównym rywalem w Turnieju Czterech Skoczni nie jest już Freitag czy nowy wicelider Andreas Wellinger, bo ten stratę ma ogromną, a Sven Hannawald.

ZOBACZ WIDEO Grzegorz Wojnarowski: konkurs w Innsbrucku to najbardziej zdradliwy z konkursów TCS

Po tym, jak w Garmisch-Partenkirchen "naciął się" Sebastian Szczęsny z TVP, nikt z dziennikarzy nawet nie próbował pytać Stocha o powtórzenie wyczynu wielkiego rywala Adama Małysza. Ciekawe i bardzo wymowne pytanie zadał mu za to dziennikarz norweskiej TV2. - Czy ty skaczesz w stroju Supermana? - zagadnął, pełen podziwu dla naszego mistrza. Kiedyś pod kombinezon koszulkę z charakterystyczną "eską" zakładał rodak pytającego Anders Bardal, ale nigdy nie pasowała mu tak, jak teraz Kamilowi. Stoch jednak tylko się uśmiechnął i powiedział, że oczywiście takiego kostiumu nie ma.

Główny bohater dnia był w swoich wypowiedziach powściągliwy i poważny, ale innym członkom polskiej ekipy nieustający deszcz nie wypłukał dobrego humoru. - Idziecie na konferencję? Pytam, bo gdybyście powiedzieli, że nie idziecie, odpowiedziałbym "hurra" - śmiał się Adam Małysz. A bank rozbił naczelny wesołek naszych skoków Piotr Żyła. - Kurde! Dopiero teraz mi o tym mówicie?! - wykrzyknął, gdy powiedzieliśmy mu o piwie oferowanym za pokonanie Stocha przez Hannawalda. - Gdybym tylko wiedział o tym przed konkursem... - dodał. Walkę z kolegą z kadry zapowiedział zresztą nie tylko na skoczni, ale i przy pokerowym stole, przy którym również Kamil ostatnio zgarnia wszystko.

Późnym wieczorem turniejowa karawana wyruszyła do Bischofshofen, gdzie 6 stycznia, w Święto Trzech Króli, zobaczymy scenę kulminacyjną. Wszystko wskazuje na to, że w tym roku na skoczni imienia Paula Ausserleitnera król będzie tylko jeden.

Źródło artykułu: