Adam Małysz: Prezydentura? Nigdy nie mów nigdy

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Zrobił pan więcej dla jedności Polaków, niż robi teraz Robert Lewandowski?

Nie da się tego w żaden sposób porównać. Każdy z nas, jak na swoje możliwości i czasy, zrobił bardzo dużo. Najważniejsze, że budujemy narodową więź, dumę z bycia Polakiem. Dla mnie wielką sprawą było, gdy jechałem na wczasy do Egiptu, spacerowałem malutką uliczką, podchodziłem do straganu z wisiorkami i handlarz pytał: - Polska? Jan Paweł II i Adam Małysz!! Teraz tak samo jest z Robertem Lewandowskim. Sytuacja "Lewego" jest o tyle inna, że on to robi na cały świat, globalnie. Małysza znają Niemcy, Austriacy, Finowie, czyli ludzie z krajów, w których sporty zimowe są popularne. Kiedyś poleciałem na wakacje na Mauritius, zostałem zaproszony do lokalnej telewizji. Prowadzący pyta mnie:
- Czym się zajmujesz?
- Jestem skoczkiem narciarskim.
- Acha. A jaki jest twój rekord?
- 225 metrów.
- To jest nieprawda.
- Jak nieprawda? Przecież wiem, ile skoczyłem.
- Nie. Ja się interesuję tym sportem i tam jest rekord 140 metrów.
- No, chyba pan jest chory!
Okazało się, że jemu się coś pomyliło i myślał, że ja skaczę na nartach wodnych, za motorówką. Później tłumaczka spytała go: pan w ogóle wie, co to jest śnieg? A o na to, że tak, bo widział to raz w Eurosporcie.

Wywiadów to akurat udzielił pan w życiu milion. Przed jednym uciekł pan kiedyś ponoć do szafy. Prawda to?

No oczywiście, że tak. Przed reporterem "Super Expressu", który zresztą do dzisiaj tam pracuje. Pozdrawiam redaktora Chrabałowskiego.

Ale jak to w ogóle było?

To był 1996 rok, po wygranej w Oslo. Zaczęła się mną interesować telewizja, gazety, a ja niekoniecznie chciałem mieć z nimi cokolwiek wspólnego. W moim rodzinnym domu nigdy nie mieliśmy ogrodzenia, bramy - każdy mógł do nas wejść. Do domu wchodziło się przez ganek, wprost do kuchni i salonu. Drzwi były zamykane na klucz jedynie, gdy babci nie było w domu, bo Cyganie chodzili po okolicy i strach był. Po Oslo siedziałem w kuchni, usłyszałem szczekanie psa i od razu włączyła mi się kontrolka, że ktoś idzie. Przeszedłem do salonu, usłyszałem przedstawiającego się babci dziennikarza. I już nie miałem co zrobić - mogłem albo uciekać przez okno, albo wskoczyć do szafy. No to hyc, do szafy. I słyszę:
- A Adam to jest?
- Nie, nie ma.
- A gdzie poszedł?
- Na trening.
- A kiedy poszedł?
- A z godzinę temu.
- A, to pewnie zaraz wróci.
No i usiadł w salonie, jedna kawka, druga, trzecia, a ja w tej szafie siedziałem. Chyba ze trzy godziny trwało, zanim zrezygnował, a ja mogłem wyjść.

Medialnie i wizerunkowo przeszedł pan od tej szafy do końca kariery bardzo długą drogę.

Od razu uprzedzę - swoich starych wywiadów nie oglądałem, nawet żeby się pośmiać. Natomiast jeśli chodzi o skoki, nigdy nie lubiłem oglądać ich w obecności innych osób. Gdy w telewizji były powtórki konkursów z moim udziałem i gdy zdawałem sobie sprawę, że za moment będę siadał na belce, wstawałem od stołu i wychodziłem z pomieszczenia. Nie jestem jednak w stanie wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo tego nie lubiłem.

Pieniądze i sukces powodują, że nabierasz pewności siebie. Twoja wartość zaczyna się podnosić nie tylko w oczach ludzi dookoła, twoich także. Gdy się temu poddasz - przegrałeś. Wtedy pieniądze rzeczywiście cię zmieniają. Zawsze starałem się zachowywać, jak w czasach, gdy nie byłem TYM Adamem Małyszem. Poza tym, jeśli pochodzisz z bogatego domu, pieniądze nie robią na tobie wrażenia, nie szanujesz ich. Gdy jesteś z biednej rodziny, łatwiej jesteś w stanie docenić, dokąd doszedłeś, szanujesz to.


Pracował pan ze specjalistami od wizerunku?

Nie, po prostu się z tym obyłem, nauczyłem się, jak się zachowywać i co mówić. Im więcej udzielasz wywiadów, a przede wszystkim im więcej obserwujesz, jak inni zachowują się na przykład w trudnej sytuacji przed kamerą, tym sam lepiej wypadasz. Nauczyłem się przede wszystkim jednej zasady: przy wywiadach na żywo nigdy nie możesz się spieszyć, a mówiąc bardzo wolno, z tyłu głowy musisz już myśleć, co będziesz mówił dalej. Masz wtedy kontrolę nad swoją wypowiedzią. A nie tak, jak czasem Piotrek Żyła palnie coś przed kamerą, a później sam siebie pyta: - A po co ja to w ogóle powiedziałem?

Stara się pan pouczać chłopaków w tych kwestiach? Nigdy nie zdarzyło się panu powiedzieć Piotrkowi Żyle: "chłopie, ogarnij się"?

To byłoby z mojej strony nie fair. Każdy jest inny, ma swoje charakterystyczne cechy. I dobre, i złe. Musisz być sobą, zachowywać się naturalnie, bo ludzie to kochają. Jeśli jesteś zwariowany jak Piotrek, a przed kamerą mówisz, jakbyś czytał tekst z kartki, to byłoby to sztuczne i odbiorcy tego nie kupią. Oczywiście, jeśli stoję obok i słyszę, że padły słowa, które niekoniecznie powinny, radzę wtedy: - Odpuść, bo szkoda i ciebie, i opinii, która później będzie się ciągnąć. Ale to musiałoby być coś naprawdę głupiego.

Z panem dziennikarze nie mieli łatwo. Przykład: gdy był już pan gwiazdą i wygrał jeden z konkursów, zamiast stanąć przed dziesiątkami kamer, wsiadł do busa i pojechał do hotelu. Później cała zgraja reporterów czekała na pana w hotelowym lobby, a jeden z nieszczęśników dzwonił do pokoju i negocjował z Robertem Mateją pana zejście i udzielenie krótkiej wypowiedzi.

Na samym początku bardzo dużo przeżyłem. Byłem młodym zawodnikiem, zupełnie niedoświadczonym, nie wiedziałem, jak mam się zachowywać. Każdy czegoś od ciebie chce, pojawia się 150, 200, 300 takich samych pytań. Każdy przychodzi indywidualnie i każdy chce od ciebie tego samego. Po pierwszym zwycięstwie w Turnieju Czterech Skoczni udzielałem wywiadów chyba ze dwie godziny. Byłem wykończony, ledwo stałem na nogach. Gdy skończyłem i szedłem z nartami w stronę szatni, na końcu strefy dla dziennikarzy stał Espen Bredesen, były znakomity skoczek, współpracujący wtedy z norweską telewizją. Pomyślałem: Jezu Chryste, jak on jeszcze zacznie się mnie o coś pytać po angielsku, to umrę! Zatrzymał mnie i powiedział: "Adam, nie chcę od ciebie wywiadu, chcę ci powiedzieć tylko jedno. Jesteś dobry, ale będziesz jeszcze lepszy, jak nauczysz się odmawiać. W przeciwnym razie oni cię zjedzą". To mi bardzo utkwiło w pamięci. Zdałem sobie sprawę, że nic nie muszę. Tylko mogę. Udzielałem wywiadów tylko wtedy, gdy miałem na to czas i uznawałem, że mogę to zrobić. Ale czy ja kiedykolwiek zrobiłem jakiemuś dziennikarzowi krzywdę?

Ponoć pewnego razu syknął pan do dziennikarzy z Polski: "nienawidzę was!".

Wątpię, żeby tak było, nie przypominam sobie takiej sytuacji. To byłoby po pierwsze nie na miejscu, a po drugie - nie w moim stylu. I to nawet biorąc pod uwagę fakt, że często miałem przerąbane. Bo gdy idzie ci dobrze, wygrywasz, to wszyscy wokół cię chwalą i jest świetnie. Ale gdy jesteś w dołku, przestaje iść, wtedy wszyscy na ciebie siadają, krytykują. Wiem jednak doskonale, że dziennikarze nie mieli ze mną łatwo. Gdy tylko mogłem, unikałem spotkań z nimi, wypowiedzi, aktywności. Pamiętam ich zszokowane miny, gdy tak często wychodziłem do nich w Vancouver. Na sam koniec igrzysk było spotkanie z mediami, przyszło ich do mnie chyba ze czterdziestu. Pierwsze pytanie, jakie padło: dlaczego jest pan dla nas taki miły? A ja się po prostu zestarzałem, zrozumiałem, że oni tego potrzebują. No i kończyłem karierę, głupio by było, żeby na sam koniec Małysz został zapamiętany jako gość, który zdobył dwa medale, ale nie chciał udzielić wypowiedzi.

Zachodnie wzorce w pana otoczeniu starał się wprowadzać Edi Federer, pana menedżer.

Tak, Edi, już niestety świętej pamięci… Przywiązywał do tego ogromną wagę. Zanim ktoś mógł zrobić ze mną większy wywiad, Edi robił dokładną analizę: co to za gazeta, co za dziennikarz, czy w przeszłości nie napisał o mnie nic złego. Edi, Austriak, po prostu wiedział, jak to funkcjonuje na Zachodzie i chciał wprowadzić podobne zasady do naszej rzeczywistości. Dziś skoczkom jest o wiele łatwiej. Gdy ja skakałem, sam musiałem się zawsze ze wszystkiego tłumaczyć. Jeśli musiało się komuś oberwać, to tylko mnie. Dziś jest prezes, jestem ja - skoczkowie nie muszą brać wszystkiego na swoje barki.

Co tu porównywać, wystarczy wspomnieć czasy, gdy pierwszy raz jechał pan na Turniej Czterech Skoczni...

Oj, zupełnie inne realia, i nie mówię o mediach. Bywało, że spało się z trenerem w jednym łóżku albo na ziemi. Wówczas obowiązywała kwota 1 plus 1. Jechał Wojtek Skupień, a z racji tego, że zacząłem lepiej skakać, chcieli mnie wypróbować. Problem w tym, że w związku zupełnie nie było na to pieniędzy. Potrzebna była pomoc z zewnątrz. Dwa tysiące marek przekazało na ten cel stowarzyszenie Kupcy Wiślańscy. Wystarczyło to tylko na trochę, więc trzeba było mnie przemycać do hotelu. Dziś są takie przepisy, że absolutnie trener nie może spać z zawodnikiem. A wtedy? Wojtek Skupień był w pokoju z trenerem Pavlem Mikeską, a na dokładkę jeszcze ja! Albo przyjeżdżamy raz do hotelu, wchodzimy do pokoju, a tam małżeńskie łóżko. No to we trójkę się do niego położyliśmy. A że jeszcze Mikeska chrapał, to sam pan widzi, jakie to były okoliczności.

Trochę się z tego śmiejemy teraz, ale dla was to była normalność w tamtych latach.

Przede wszystkim dlatego, że my w ogóle chcieliśmy pojechać, wziąć udział w konkursach. Skoki w Pucharze Świata albo podczas Turnieju Czterech Skoczni to był zaszczyt. Trochę inne czasy, człowiek zupełnie inaczej podchodził do sytuacji, że ma coś ponad normalność, że coś dostał. Szanował to. W dzisiejszych czasach nie ma szans, żeby działając na zasadzie takiej partyzantki, zawodnik stał na podium. Powtarzam: nie ma szans! Skoki od wtedy tak się rozwinęły, że o zwycięstwach decydują detale. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, że Kamil przyjeżdża na turniej i trener każe mu spać na ziemi. Przecież po takiej nocy wstajesz i jesteś cały połamany. I jak tu skakać? A ja się cieszyłem, że w ogóle tam byłem.

To prawda, że dla plastronów z pana pierwszego Turnieju Czterech Skoczni szwagier znalazł specjalne zastosowanie?

Tak, odgrywały ważną rolę w jego maluchu. Zawiesił je sobie na oknach, żeby go słońce nie raziło. Ale później zdjął je i naciągnął na siedzenia. Wtedy była u nas taka moda, że każdy chciał mieć plastron jako pokrowiec. Jechałeś dumny przez miasto, ludzie na ciebie patrzyli i mówili: - O, patrz, pewnie jakiś skoczek!

O rodzinie wolał pan nigdy za wiele nie mówić. Ponoć dom to była zawsze pana enklawa, nie wpuszczał pan do niego nawet Apoloniusza Tajnera.

Starałem się chronić rodzinę przed zgiełkiem. Gdy wybuchło całe to szaleństwo, moja córka Karolina miała trzy lata. Mocno to na nią wpłynęło. Gdy tylko widziała, że ktoś wyciąga aparat i chce robić zdjęcie - nawet podczas rodzinnych imprez - to ze strachu chowała się pod stołem. Gdy wygrałem Turniej Czterech Skoczni, gdy wygrywałem Puchar Świata, dla mojej rodziny był to skrajnie ciężki okres. Trzylatkę to przerażało, robiłem wszystko, żeby ją chronić. Mój dom był nie tyle twierdzą, bo to brzmi, jakbym miał jakiś pałac, ale na pewno miejscem jedynie dla najbliższych. Miałem mnóstwo próśb od gazet czy telewizji, żeby pokazać, jak żyjemy, ale zawsze odmawiałem. To był nasz azyl, ucieczka.

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi, jakim ojcem jest Adam Małysz, czy jest sknerą, dlaczego Robert Lewandowski musiał się z nim konsultować w sprawie stalkerki oraz dlaczego skoczek chciał kończyć karierę po Igrzyskach Olimpijskich w Nagano.

Czy Adam Małysz to najwybitniejszy sportowiec w historii Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×