Podsumowanie oczywiście rozpoczynamy od zwycięstwa Agnieszki Radwańskiej w turnieju w Dubaju. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich krakowianka wywalczyła ósmy tytuł w karierze, a czwarty w przeciągu ostatnich siedmiu miesięcy, pokazując, że na dobre zagościła w światowej czołówce. Jest od poniedziałku piątą rakietą świata.
Oczywiście można wytykać Polce, że turniej był słabo obsadzony (zagrały cztery tenisistki z Top 10 rankingu), przeciwniczki klasę słabsze, a sama nie grała genialnie. Wszystko to prawda, ale jest to kompletnie nieistotne. Liczą się zdobyte punkty i pieniądze.
Po meczu otwarcia z Aleksandrą Woźniak, w którym Radwańska w zasadzie żegnała się z turniejem (Kanadyjka podawała w trzecim secie na mecz), nastąpiła nagła zmiana kierunku i dość pewny dryf po zwycięstwo. Niepokojąco wyglądał jedynie mecz z Jeleną Janković. Gdy Serbka na chwilę przypomniała sobie, dlaczego w 2007 roku była liderką rankingu i z pasywnej gry przeszła do aktywnej, Polce nagle zabrakło argumentów na zaistnienie w secie. Pojedyncza partia nie jest wyrocznią, ale pokazuje jednak, że z dobrze dysponowanymi zawodniczkami z czołówki (Azarenką, Kvitovą, Szarapową, Stosur) może być już w najbliższych turniejach w Indian Wells i Miami naprawdę ciężko o sukces.
Znacznie większym echem w światowych mediach odbiła się wypowiedź Radwańskiej podczas jednej z pomeczowych konferencji. W trakcie tygodnia sprawę zignorowaliśmy, by nie robić z tego sensacji i nie podjudzać do zbędnej awantury, jednak zasługuje ona na osobny komentarz.
Zapytana zatem podczas o ostatni mecz z Azarenką, Isia wypaliła: - Prawdę mówiąc, nawet nie warto tego komentować. Straciłam do niej dużo szacunku. I tyle. Dziennikarz zarzekał się, że nie próbował zachęcać Radwańskiej do krytykowania Białorusinki, jednak ta sama pociągnęła wątek: - Jeśli ktoś nie widział meczu, to polecam zerknąć na YouTube, od razu będzie wiadomo, o co chodzi. Byłam zła, bo uważam, że tamto zajście nie jest to najlepsze dla wizerunku kobiecego tenisa.
Za namową Agnieszki, zerknęliśmy na YouTube. Nie można nie odnieść wrażenia, że w zachowaniu Azarenki rzeczywiście miało momentami miejsce teatralne aktorstwo (w czasie wymian biegała bez problemu z lewa na prawo, a po przegranych piłkach krzywiła się z bólu), jednak grając zawodowo w tenisa trzeba być na to odpornym i grać swoje. Niech za przykład posłużą mecze Ferrera z Nadalem z ubiegłorocznego Australian Open czy Murraya z Simonem z Monte Carlo. Obaj grali z kontuzjowanymi rywalami i obaj bezlitośnie ich ograli, nie zastanawiając się, czy przypadkiem nie udają. Wielu zawodników wręcz jawnie przyznaje się do brania "taktycznych" przerw medycznych, by wybić przeciwnika z rytmu (chociażby rzeczony Nadal czy Đoković). Podczas turnieju w Rotterdamie Del Potro, zapytany o przyczynę interwencji lekarza przed ostatnim gemem, odpowiedział, że "chciał się zrelaksować przez decydującym gemem" i "jest całkowicie zdrów". Tego typu zagrania, choć dalekie od ducha fair play, są na porządku dziennym i nie mogą wpływać na zawodnika czy zawodniczkę.
Nie o wszystkim jednak trzeba mówić na głos i pewne sprawy należy przemilczeć. Ta wygląda na właśnie taką. Kto miał zajście widzieć, ten widział, wnioski wyciągnie sam. Krótka rozmowa w szatni odniosłaby chyba lepszy skutek niż publiczne atakowanie przeciwniczki (nie pierwszy zresztą raz, podczas Australian Open oberwało się od Polki Marii Szarapowej). Coś w tym musi być, skoro sam Wojciech Fibak - ostatnia osoba, która skrytykowałaby Radwańską - powiedział, że Agnieszka przesadziła. Azarenka za to sprawę zignorowała, komentując krótko na Twitterze: - Pękam ze śmiechu, tylko tyle mogę o tym powiedzieć. Robi się coraz śmieszniej. Życzę wszystkim miłego tygodnia.
Kontynuując wątek Radwańskiej, przechodzimy do zaskakującej i nagłej decyzji o występie w Kuala Lumpur. Oczywiście nie łudzimy się nawet, że Agnieszka nagle zapałała miłością do stolicy Malezji, a sam Robert Radwański mówi: - Otrzymaliśmy w ostatniej chwili całkiem ciekawą propozycję z Malezji i grzechem byłoby z niej nie skorzystać. Ciężko bardziej jawnie, a zarazem bez mówienia wprost, powiedzieć, że Polka otrzymała bardzo wysokie startowe (zapewne sześciocyfrowe w dolarach i wcale niekoniecznie zaczynające się od jedynki). Mimo nadchodzących turniejów w Stanach Zjednoczonych, taki start wydaje się być zupełnie zrozumiały. Polka złapała wiatr w żagle i trzeba korzystać jak tylko można. W tenisa nie gra się przecież przez całe życie.
I na koniec kwestia rankingu. Radwańska po raz pierwszy w karierze złamała zapowiadaną od lat barierę czołowej piątki rankingu (nie jako jedyna w tym tygodniu, ale o tym niżej). Że do tego dojdzie, było już jasne po zakończeniu ubiegłego sezonu, bowiem potężny zastrzyk punktów zdobytych w Azji będzie utrzymywać Polkę w czubie aż do jesieni. W okolicach Wimbledonu realnie wygląda nawet awans na trzecią lokatę.
Na wzmiankę z pewnością zasłużyła finałowa przeciwniczka Radwańskiej w Dubaju, Julia Görges ("Pęknięta struna" o Julii). Niemka, która podbiła światowe korty efektownym zwycięstwem w ubiegłorocznej imprezie w Stuttgarcie, zgodnie z zapowiedziami w wywiadzie dla SportoweFakty.pl, popracowała nad regularnością własnych uderzeń. Znana z tego, że potrafi w zasadzie każdą piłkę skończyć (i w zasadzie każdą zepsuć) celnie raziła rywalki w Dubaju swoim forhendem, pokonując w drodze do finału m. in. Swietłanę Kuzniecową, Danielę Hantuchovą i Karolinę Woźniacką. Dopiero polska tenisistka okazała się być zaporą nie do przejścia, choć szanse w meczu także się pojawiły. Oby był to początek dalszych sukcesów sympatycznej Julii, która wraca na główną scenę po ponad półrocznym letargu.
Niemiecki tenis jest ostatnio na fali wznoszącej. Pierwsze turnieje w tym roku wygrały Mona Barthel i Andżelika Kerber, a w czołowej 20 rankingu po raz pierwszy od 1988 roku znajdują się aż cztery tenisistki niemieckie. Początek czegoś lepszego?
W minionym tygodniu tenisistki rywalizowały także na kortach w Monterrey i w Memphis. Obie imprezy były słabo obsadzone, a główna gwiazda turnieju w Meksyku - Serena Williams - najpierw grała w tenisa na wodzie, uśmiechając się do zdjęć, by dzień później zrezygnować ze startu z powodu urazu kolana. Słyszeliśmy, że park narodowy Sierra de Arteaga jest bardzo urokilwy. W Monterrey ponownie błysnęła młoda zawodniczka. Po zeszłotygodniowym triumfie Lary Arruabarreny w Bogocie, tym razem imprezę głównego cyklu wygrała jeszcze młodsza (rocznik 1993) Tímea Babos. Trzymamy kciuki za utalentowaną Węgierkę.
U panów najsilniej obsadzony był turniej w Marsylii, gdzie na starcie zameldowali się Jo-Wilfried Tsonga, Mardy Fish, Janko Tipsarević i Juan Martín del Potro. Fish udowodnił po raz kolejny, że w tenisa powinien grać tylko na kontynencie amerykańskim, a w pierwszym meczu przegrał z notowanym pod koniec czwartej setki Albano Olivettim. Młodziutki Francuz to kolejny tenisista, który pierwszym serwisem robi dziury w korcie. Podobno nawet niedawno zanotował podanie o prędkości 258 km/h (rekord świata to 251 km/h), jednak było to w imprezie challengerowej, gdzie dokładność aparatury pozostawia wiele do życzenia.
Górą w turnieju był Del Potro, który przez cały tydzień spisywał się znakomicie, kończąc spotkania na wyraźnym plusie. Argentyński mistrz US Open przerwał trwającą 10 miesięcy posuchę i wywalczył kolejny tytuł. Tenisista z Tandil wysyła wyraźne sygnały, że to on zamierza przejąć dowodzenie w "grupie pościgowej", czającej się za plecami Đokovicia, Nadala, Federera i Murraya.
Dzięki władzom ATP spóźniony prezent za jesienne wyniki otrzymał Jo-Wilfired Tsonga ("Pęknięta struna" o Francuzie), który godnie zastępował dogorywających po US Open Đokovicia i Nadala. Jako że zmieniono terminy imprez w Ameryce Południowej, Davidowi Ferrerowi już odjęto punkty za ubiegłoroczny triumf w Acapulco, choć obronę tytułu rozpocznie w tym tygodniu. W związku z tym Tsonga awansował na najwyższe w karierze, piąte miejsce w rankingu ATP i dołączył do zacnego grona francuskich tenisistów, którzy dokonali tej sztuki (Leconte, Noah, Pioline, Forget i Grosjean).
W Memphis próbkę wielkiej formy dał Jürgen Melzer, który w finale powstrzymał Miloša Raonicia. Organizatorzy turnieju wyposażyli się w tym roku w system Hawk-Eye, zapewne wziąwszy pod uwagę, że w imprezie startuje trzech najmocniej serwujących tenisistów w czołówce (Isner, Roddick i Raonić). Austriak przypomniał sobie, że w zeszłym roku był o tej porze w czołowej dziesiątce i przerwał znakomitą passę Kanadyjczyka. W stolicy Argentyny wygrał za to David Ferrer, pokonując w decydującym pojedynku Nicolása Almagro i uniemożliwiając koledze z reprezentacji dołożenie kolejnego triumfu w małym turnieju na nawierzchni ziemnej.
Przy okazji turniejów w Memphis i Buenos Aires ciężko nie uronić łzy nad losem tenisistów pokolenia New balls (nazwa pochodzi od kampanii reklamowej ATP z początku ubiegłej dekady, podczas której na plakatach widniał napis "New balls, please"). Już w pierwszym meczu imprezy w USA z turniejem pożegnał się Andy Roddick. Amerykanin jest ostatnio w dramatycznej dyspozycji, po części spowodowanej kontuzjami, i po raz pierwszy od ponad 10 lat znalazł się poza czołową 25 rankingu. Brooklyn Decker (żona Roddicka) przyznała w wywiadzie radiowym, że jej mąż powinien zakończyć karierę w ciągu dwóch najbliższych lat.
Swoje mecze przegrali także Juan Carlos Ferrero i James Blake, którzy swego czasu zachwycali kibiców białego sportu. Z zawodników mijającej już epoki trzyma się jeszcze tylko Roger Federer i niedługo klasyczne mecze Roddicka, Hewitta, Ferrero, Gonzáleza czy Nalbandiana będzie można oglądać jedynie puszczane z taśmy.
Pierwszy turniejowy ćwierćfinał od ponad pół roku wywalczył Łukasz Kubot. W Memphis Polak wygrał dwa spotkania, a w pojedynku o półfinał dość pechowo uległ Benjaminowi Beckerowi. Kubot zdobył cenne 90 punktów i obrona pozycji w okolicach 50. miejsca, dającej prawo do startu na igrzyskach w Londynie, powoli staje się realna.
Na zakończenie podsumowania dobre wieści z Wolfsburga, gdzie Jerzy Janowicz po raz czwarty w karierze wystąpił w finale turnieju ATP Challenger Tour. W decydującym spotkaniu uległ rozstawionemu z numerem drugim Igorowi Sijslingowi 6:4, 3:6, 6:7(9), nie wykorzystując piłek meczowych przy własnym podaniu. Po finale Janowicz uzyskał jeszcze przydomek "Hammer", zapewne dzięki spektakularnemu rzutowi rakietą po przegranym meczu. Największe emocje wzbudził jednak mecz ćwierćfinałowy, w którym skreczował rywal Polaka, Frank Dancević. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wynik na tablicy. Gdy Łodzianin prowadził 7:6(3), 5:3 i 40-0, Kanadyjczyk podszedł do sędziego i podał mu rękę, po czym ten ogłosił koniec spotkania. Czy Dancević rzeczywiście nie mógł dograć jednej piłki, bo tak bardzo doskwierał mu uraz mięśnia czworogłowego? Odbiór ostatniego serwisu Janowicza kosztowałoby go to tyle samo wysiłku, co marsz do sędziego. Oficjalna strona imprezy w Wolfsburgu skupiła się jednak na tym, że Polak nie podał ręki rywalowi, mimo że ten nie miał zamiaru dziękować za mecz, bo przecież od razu usiadł na ławeczce. Uznano także, że to wszystko było winą Janowicza i jego zachowania podczas meczu.