[tag=3128]
Krzysztof Cegielski[/tag] był jednym z najbardziej utytułowanych polskich żużlowców młodego pokolenia. Wielka kariera stała przed nim otworem, ale 3 czerwca 2003 roku jego życie zmieniło się na zawsze. Podczas meczu ligi szwedzkiej pomiędzy Vetlandą a Rospiggarną Hallstavik uczestniczył w fatalnym wypadku. Doszło do niego w wyścigu 15.
Krzysztof Cegielski, Ryan Fisher i Ales Dryml zostali wtedy zepchnięci na zewnętrzną część toru przez Jonasa Davidssona. Sczepili się motocyklami, a następnie upadli. Najmniej szczęścia miał Polak, którego uderzył jeszcze jeden z rozpędzonych motocykli. Na skutek wypadku u Cegielskiego doszło do uszkodzenia rdzenia kręgowego. Diagnoza była brutalna. Cegielski usłyszał, że już najprawdopodobniej nigdy nie stanie na nogach.
Od początku nie słuchał jednak lekarzy. Nie chciał uczyć się funkcjonowania na wózku. Interesowała go tylko rehabilitacja ukierunkowana na chodzenie. Po 11 latach od wydarzeń w Szwecji dopiął swego. Motywacją był dla niego ślub ze znaną koszykarką Justyna Żurowską. Cegielski za wszelką cenę chciał stanąć przed ołtarzem i zatańczyć na weselu pierwszy taniec. Dokonał jednego i drugiego. - Do żużla już nie wrócę, ale od tego czasu, kiedy oglądam, go na stadionie, to mam wreszcie spokój. Nikt mi już nie zasłania - mówi nam zawodnik.
ZOBACZ WIDEO Termińska o sezonie Apatora: Doświadczyliśmy całego spektrum
Jego historia stała się inspiracją dla wielu osób, które walczą o powrót do sprawności. Teraz w 19. rocznicę swojego wypadku były zawodnik, a obecnie ekspert Canal+ opowiada nam, jak przez te wszystkie lata zmieniało się jego życie.
Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: Minęło 19 lat od pana wypadku. Czy 3 czerwca to co roku dzień, w którym na chwilę się pan zatrzymuje i rozmyśla o tym, co się wydarzyło?
Krzysztof Cegielski, były żużlowiec, ekspert Canal+: Nawet wczoraj stwierdziliśmy z żoną, że w przyszłym roku minie 20 lat od mojego wypadku, więc będzie trzeba zorganizować jakąś większą imprezę. To było tak trochę w żartach, ale też trochę na poważnie, bo nie ukrywam, że co roku 3 czerwca jest dniem, który zauważam. Najpierw wiem, że się zbliża, że za chwilę nastąpi, a później wspominam wypadek i wszystko, co się wtedy wydarzyło w Szwecji. Nie przypominam sobie jednak, żeby przez te wszystkie lata był to moment, który sprawiał mi ból lub wywoływał jakieś negatywne emocje.
Co pan pamięta z tego dnia?
Wszystko. To był bardzo fajny i intensywny okres. W weekend miało miejsce Grand Prix w Aveście. Dzień później jeździliśmy we Wrocławiu, więc trzeba było to wszystko zorganizować od strony logistycznej i sprzętowej. Elementem kończącym ten cykl startowy był wtorkowy mecz w Vetlandzie. Wszystko działo się w dużej euforii. Nie ukrywam jednak, że w sposób szczególny zapamiętałem jedno wydarzenie, które do dziś pozostaje dla mnie niewyjaśnione.
Co ma pan na myśli?
To ciekawa historia. Kiedy przed wypadkiem przyleciałem ze Szwecji do Wrocławia, to odebrała mnie reszta ekipy. Byli po mnie oklejonym samochodem, więc wszyscy zdawali sobie sprawę, że w środku podróżuje żużlowiec. Jechaliśmy z lotniska na stadion i musieliśmy zatrzymać się na jednym z przejazdów kolejowych. Utworzył się korek i z jednego samochodów za nami ktoś wysiadł, a następnie podszedł. To był pan, który powiedział, że mnie poznaje i szanuje, ale przy okazji wręczył mi swoją wizytówkę. Powiedział wtedy, że żużel jest bardzo niebezpieczny i nigdy nie wiadomo, co się stanie, więc taki kontakt może się przydać. Był chirurgiem - ortopedą. No i dwa dni później stało się. Miałem wypadek.
Kiedy przypomniał pan sobie o tym wydarzeniu? I co pan wtedy pomyślał?
Kiedy leżałem w szpitalu, próbowało się ze mną skontaktować wiele osób. Właśnie wtedy skojarzyłem tego gościa od wizytówki. Nigdy jednak nie wyjaśniłem, kim on do końca był i jak to możliwe, że to wszystko mi w pewnym sensie przepowiedział. Kojarzę, że wtedy też chciał się ze mną skontaktować. Pamiętam, bo w myślach sobie żartowałem: o nie, ty facet to nie jesteś mile widziany (śmiech).
Wróćmy jednak do pana wypadku. Wszystko wydarzyło się w wyścigu piętnastym, w którym miał pan początkowo nie jechać.
Zgadza się. Jechaliśmy wtedy z Rospiggarną Hallstavik. Miałem w tym spotkaniu małe problemy. Nie byłem do końca z siebie zadowolony. Menedżer Bosse Wirebrand wiedział, że mi nie idzie i powiedział, żebym już sobie odpoczął. Przekazał mi, że w biegach nominowanych już nie pojadę.
Pan się z tym nie zgadzał.
No oczywiście, że nie. Jak to żużlowiec. Powiedziałem mu, że chyba żartuje i nie wiem, jak to zrobi, ale ja jadę. No i pojechałem.
W szpitalu usłyszał pan fatalną diagnozę. Jaka była pana pierwsza reakcja?
Zacznę od tego, że nigdy nie byłem i nie jestem książkowym przykładem. Ludzie po takich wypadkach przechodzą różne etapy. U mnie było zupełnie inaczej. Nie pojawił się okres załamania ani wielkich przemyśleń. Mój największy problem, ale i w pewnym sensie szczęście polegało na tym, że nie rozumiałem, co się stało. Mam wrażenie, że to okazało się dobrą metodą na poradzenie sobie z taką sytuacją.
Jak to?
Prawda jest taka, że przez dwa, trzy lata dość mocno się oszukiwałem. Wmawiałem sobie, że wcale nie jest tak źle, jak w rzeczywistości było. Z punktu widzenia medycznego uszkodzony rdzeń w ogromnym procencie przypadków nie daje wielkich nadziei. Do mnie to jednak nie docierało. Może odzywała się we mnie dusza sportowca, który jeszcze przed chwilą się ścigał. Swoje mogło też zrobić dobre samopoczucie po operacji, bo kiedy się wybudziłem, to nie czułem się źle. Byłem silny. Nie bez znaczenia był także fakt, że wypadek miał miejsce w Szwecji, gdzie od początku zostałem otoczony znakomitą opieką. Trafiłem akurat na jakiś zjazd lekarzy z całej Europy. Operował mnie Norweg, który akurat wtedy tam przebywał i zrobił to znakomicie. Pod względem mentalnym ten poziom opieki odgrywał dużą rolę, bo to wyglądało jak w dobrym hotelu. Rehabilitacja była naprawdę rozbudowana.
Co to znaczy, że była rozbudowana? I czy to prawda, że był pan "wyzwaniem" dla szwedzkich lekarzy?
Każdy miał do dyspozycji ogromne hale. Były także specjalnie przystosowane kuchnie i wszystko inne, by nauczyć się życia na nowo. Pamiętam, że sporo rozmawialiśmy także o diecie, która jest bardzo ważna przy takich urazach. Zostałem dokładnie wypytany, czy chciałbym bardziej taką wegetariańską czy z większą ilością drobiu. W polskich warunkach coś takiego jest nie do pomyślenia nawet dziś, choć warunki bardzo się poprawiły. Korzystałem z tego przez trzy miesiące i wtedy to było kluczowe. A co do drugiego pytania, to tak, nie ukrywam jednak, że lekarze mieli ze mną naprawdę duży problem.
Na czym on polegał?
Chcieli mnie uczyć jazdy na wózku, a ja nie chciałem. Interesowała mnie rehabilitacja ukierunkowana na chodzenie. Toczyłem ze Szwedami mnóstwo sporów. Ja byłem nastawiony na ciężką pracę, a oni pytali za pośrednictwem tłumacza, czy mogą mnie dotknąć. Ja odpowiadałem: róbcie co chcecie. Musiało jednak minąć trochę czasu, zanim zrozumieli, z kim mają do czynienia. Kiedy się dotarliśmy, zaczęło to funkcjonować naprawdę dobrze.
Po wypadku kupił pan dwa nowe motocykle od Petera Johnsa.
To tylko pokazuje, jakimi kategoriami myślałem. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że nie wrócę na tor. Zaznaczam, że dla mnie nie było to wtedy żadnym rozpaczliwym działaniem, które miało mi poprawić samopoczucie. Ja naprawdę wierzyłem, że wrócę i dlatego nie interesowała mnie rehabilitacja z udziałem wózków. W końcu jednak poczułem, że ten czekający na mnie sprzęt stoi zbyt długo i za chwilę będzie bezużyteczny. Zacząłem się nim dzielić z kolegami. Jeden z nich sprzedałem śp. Tomaszowi Jędrzejakowi, który zdobył na nim medal IMP w Bydgoszczy. Skorzystał też Janusz Kołodziej i wielu innych. Zostawiłem sobie tylko jeden motocykl, który mam do dziś. To taka moja pamiątka.
Spędził pan w szpitalu wiele czasu. Jak wyglądał dzień, w którym pan go opuszczał?
Szwedzi robią w takich przypadkach bardzo dokładny wywiad, żeby przystosować osobę po wypadku do życia po wyjściu ze szpitala. Chcą wiedzieć, w jakich warunkach będzie funkcjonować i kto będzie pomagać. Kiedy zbliżał się u mnie dzień wypisu, zaczęły pojawiać się różne propozycje. Padła nawet taka, żeby wysłać po mnie prywatny samolot. Wtedy ja stwierdziłem, że przyjechałem tu na mecz, więc wrócę tak jak z meczu, czyli busem i promem. Jedyna różnica polegała na tym, że nie zaraz po spotkaniu, ale trzy miesiące później. Lekarzom przekazałem, że na pewno nie zamierzam opuszczać szpitala na wózku. Pamiętam, że złapali się za głowy, ale ja postawiłem na swoim.
Ile kosztowała pana rehabilitacja i czy jako zawodnik zdążył odłożyć pan na nią pieniądze?
Miałem 23 lata i osiem "wycyckanych" na bóstwo motocykli, które miały mi służyć w Grand Prix i we wszystkich ligach. Zbudowałem wtedy ogromny warsztat, który był wyposażony lepiej od wielu sklepów z częściami żużlowymi. Inwestycje w żużel były ogromne. Nie myślałem o odkładaniu pieniędzy, bo wszystko było przede mną. Nie miałem nawet prywatnego samochodu do użytku na co dzień. Oszczędności zatem nie miałem, ale było też w tym wszystkim jakieś szczęście. Mam na myśli moje relacje z Jasonem Crumpem.
W czym pomógł panu Jason Crump?
On miał kontakt do firmy ubezpieczeniowej w Anglii. W Polsce był z tym problem. Żużel i ubezpieczenie to nie były terminy, które chodziły ze sobą w parze. Jason mi jednak proponował, żebym się ubezpieczył. Powiedział, że to droga zabawa, że nie przydaje się przy drobnych urazach, ale może okazać się niezwykle cenna, gdy wydarzy się coś większego. Niestety, nie skorzystałem, bo nie było mnie stać na taki pakiet. Wybrałem tańszą wersję.
Pomogła?
I to jak. Mogłem pokryć koszty rehabilitacji. Pytał pan o koszty. W Szwecji kosztowało to pięć tysięcy złotych dziennie. To były naprawdę ogromne sumy. Dla Szwedów to było coś naturalnego, bo u nich płaciło państwo. Ja chciałem zostać tam na własne życzenie, żeby zobaczyć, jak powinno to funkcjonować. Prawda jest jednak taka, że gdybym nie poszedł za radą Jasona, to byłoby mi trudno, bo to było największe wsparcie.
Czy to prawda, że później za pana rehabilitację płacili także Szwedzi?
Tak. Kiedy jeździliśmy w tamtejszej lidze, to płaciliśmy podatki dochodowe. Kluby odprowadzały od każdego punktu 15 proc. To była jakaś opłata od usług artystycznych. Szwedzi przeanalizowali moją sytuację i doszli do wniosku, że można to u mnie potraktować jako coś w rodzaju składki zdrowotnej. Nie wiem do końca, jak to zadziałało, ale okazało się to możliwe. Dzięki temu mogłem korzystać ze szwedzkiej pomocy już podczas prywatnej rehabilitacji w Polsce. To trwało dość długo, ale szwedzki ZUS płacił naprawdę wiele moich rachunków. Najważniejsze jednak, że przed powrotem do Polski ktoś pokazał mi, jak to wszystko powinno od tej pory wyglądać.
Rehabilitacja trwała wiele lat. Kiedy ktoś powiedział panu, że może pan jednak stanąć na nogi?
To nie tak. Wszyscy raczej mówili mi, bym nie myślał o tym, że wstanę z wózka. Słyszałem, że nie ma szans, by funkcjonować w pionie. Znalazłem jednak swoje miejsce, bo trafiłem do Reha Plus w Krakowie. Do dziś korzystam z ich usług, choć coraz mniej, bo teraz ćwiczę głównie sam. Przez długi czas moim głównym rehabilitantem był Przemek Kuchciński. Po 10 latach wspólnych zajęć od rana do wieczora mieliśmy siebie nawzajem dość. Wtedy jednak zrozumiałem, że mogę, że to się faktycznie może wydarzyć, bo na co dzień wykonywałem różne ćwiczenia, które pokazywały mi, że mam coraz więcej siły. Takie sygnały pojawiały się też w domu. Podczas odpoczynku nie siedziałem, ale podkładałem sobie pod kolana zwinięty koc i opierałem się o parapet. Kładłem sobie książkę czy laptopa i stałem kilka godzin. Z czasem wiedziałem już, że to tylko kwestia przełamania się i postanowienia, że chcę wyjść z chodzikiem na ulicę. Motywacją stał się dla mnie planowany ślub.
I tak w 2014 roku wyszedł pan z przyszłą żoną na spacer.
Pamiętam ten dzień doskonale. Razem z Justyną stwierdziliśmy, że jedziemy na Błonie Krakowskie. Teraz myślę sobie, że to czasami wcale nie jest dobre, że w takich sytuacjach spotyka się dwóch sportowców. Justyna podeszła do tematu w moim stylu, czyli uznała, że ja sobie pochodzę, a ona pojeździ na rolkach. Tymczasem kiedy wyszedłem z samochodu na tak ogromną przestrzeń, to lekko mi się zakręciło w głowie. To było zupełnie coś innego niż stanie w małym pomieszczeniu przy oknie. Trzeba było za mną chwilę zaczekać. Początki na zewnątrz były zatem trudne, ale ten dzień był impulsem. Przygotowałem się do swojego ślubu, który był dla mnie wielkim przeżyciem.
Przy ołtarzu staliśmy niecałe dwie godziny, ale wytrzymałem. Zatańczyłem też pierwszy taniec. Może nie za wiele robiłem, ale zapewniam, że też miałem do odegrania swoją rolę. Później na weselu i poprawinach także się bawiłem. W sumie to robiłem to do białego rana. Później zaczęły się wizyty na stadionach żużlowych. Miałem z nich dziką satysfakcję.
Dlaczego?
Wcześniej, kiedy jeździłem na wózku, zdążyłem oswoić się z żużlowcami. Stali się dla mnie wysocy, a przecież to nie najwyższa grupa zawodowa. Gdy znowu obok nich stałem, to gęba mi się naprawdę cieszyła, bo tylko przy Mateju Zagarze czy Rafale Dobruckim nie czułem się wysoki. Cała reszta sięgała mi znowu maksymalnie do szyi. Poza tym może i już nie jeżdżę, ale za to znowu mogę to spokojnie oglądać. Nikt mi już nie zasłania. Moją zmianę najlepiej obrazują zresztą reakcje ludzi, bo kiedy zdarzy mi się zabrać wózek na mecz, to wszyscy od razu pytają, co się stało, że usiadłem. A jednak tak też funkcjonuję na co dzień, bo na wózek posadziły mnie dzieci. Trzeba za nimi nadążyć, a tak było łatwiej. Poza tym na początku lubiły bardziej taką wersję. Dobrze pamiętam walkę o miejsce na moich kolanach. Teraz podoba im się, że tata wstaje i zaczyna rosnąć.
Zobacz także:
Obejrzyj Magazyn PGE Ekstraligi
Świącik o przyszłości Madsena