"Tego się boimy". Były właściciel klubu sportowego prosi o wsparcie

- Stanęli w recepcji przerażeni. Do dziś pamiętam strach w ich oczach, te dzieci i dobytek spakowany w podróżne torby - mówi Les Gondor, który zamienił swój hotel w ośrodek dla uchodźców.

Maciej Siemiątkowski
Maciej Siemiątkowski
Les Gondor WP SportoweFakty / Maciej Siemiątkowski / Na zdjęciu: Les Gondor.
Do tej pory Les Gondor najwięcej rozgłosu zyskał sobie jako właściciel żużlowej Stali Gorzów. Za jego rządów w latach 1996-2002 Stal zajęła drugie miejsce w mistrzostwach Polski i pobiła rekord transferowy. 600 tysięcy za Tomasza Bajerskiego to kwota, której do dziś nie przebił żaden inny klub Ekstraligi.

Równie dużych sukcesów nie świętował z piłkarską Pogonią Szczecin. Zarządzany przez przedsiębiorcę z polskim i szwedzkim obywatelstwem klub spadł z I ligi.

Gondor zaangażował się w polski sport po powrocie do kraju ze Szwecji. Wtedy też zajął się biznesem i zaczął sprzedawać podłogi i inne szwedzkie produkty. Dziś prowadzi w Gorzowie hotel Mieszko, który od lutego jest ośrodkiem dla uchodźców z Ukrainy.

Maciej Siemiątkowski, WP SportoweFakty: Dlaczego zamienił pan cały hotel w dom dla uchodźców z Ukrainy?

Les Gondor, były właściciel Stali Gorzów i Pogoni Szczecin: Czy można było podjąć inną decyzję na początku wojny? Przecież z terenów wojny uciekały rodziny z dziećmi, ludzie starsi i niepełnosprawni. Jak można było im odmówić? Mieliśmy wolne pokoje, przeznaczyliśmy je dla uchodźców, aż zapełniliśmy cały hotel.

Od kiedy hotel jest pełen?

Zapełnił się już po dwóch-trzech tygodniach od wybuchu wojny. Przestaliśmy przyjmować gości i zmieniliśmy tryb pracy. Nie przyjmujemy gości i nie organizujemy imprez. Teraz mieszka u nas 320 uchodźców. Dzielimy się swoimi troskami i sukcesami. Wszystkim. Jesteśmy rodziną.

W jaki sposób ściągał pan kolejne grupy do hotelu?

Organizowaliśmy to przez urząd wojewódzki. Zgłosiliśmy, że możemy przeznaczyć obiekt do przyjmowania uchodźców. Podpisaliśmy umowę, urząd zaczął kierować ich do nas, aż zapełniliśmy hotel po sam dach. Jest duża grupa ludzi, którzy przyjechali do nas na początku i mieszkają już tu od pół roku.

Kiedy trafili do pana pierwsi uchodźcy?

27 lutego. To było kilkadziesiąt osób. Stanęli w recepcji przerażeni. Do dziś pamiętam strach w ich oczach, te dzieci i dobytek spakowany w podróżne torby. To było przerażające. Nie było momentu na zastanowienie się, pomagaliśmy ludziom w potrzebie. Czekali, aż dostaną klucz do pokoju, w którym będą mogli umyć się w ciepłej wodzie, przebrać i załatwić pierwsze potrzeby po podróży. Wielu z nich podróżowało kilka dni. Mamy mapę Ukrainy, na której pinezkami zaznaczono, z jakich miast do nas przyjechali. To cała Ukraina.
Mapa Ukrainy w hotelu Mieszko w Gorzowie Wielkopolskim (fot. archiwum prywatne). Mapa Ukrainy w hotelu Mieszko w Gorzowie Wielkopolskim (fot. archiwum prywatne).
Przez pół roku przeżyliśmy wiele trudnych chwil, oni przeżywają każde bombardowanie. Płaczą, pokazują zdjęcia swoich domów przed i po atakach. Opłakują śmierć swoich bliskich. Albo swoje choroby. Trzy miesiące temu zmarła u nas kobieta, która przyjechała z zaawansowaną chorobą.

Są też momenty dające nadzieję. Urodziła się tu już piątka dzieci. Pomagaliśmy załatwić szpital i opiekę. Są obywatelami naszego hotelu i zawsze będą mieć tu miejsce. Dzieciaki kiedyś wrócą do swojego kraju, ale będziemy z nimi związani na zawsze.

Często jest pan w hotelu?

Codziennie. Pracujemy tu całą rodziną razem z żoną i naszymi dziećmi. Każdego dnia jest wiele wyzwań. Po ostatniej nawałnicy zalało nam dwa piece i szukamy nowych. Jeden kosztuje 30 tysięcy złotych, zamontowanie - cztery. Wczoraj próbowaliśmy naprawić jeden z nich. Wprawdzie nie byłem do tego przygotowany, ale zabrałem się za rozkręcanie, aż skończyłem umorusany smarem.

Jak się spojrzy na rodzinę - babcię i mamę z czwórką dzieci, których ojciec walczy na wojnie - to serce się kraje. Ludzie wyrwani ze swoich miejsc nagle muszą nauczyć się nowego języka i kultury. Wiem, jak to jest, bo sam byłem uchodźcą. Wprawdzie wyjechałem do Szwecji, jak miałem 19 lat, ale tęsknota za krajem i rodziną były bardzo mocne. A Ukraińcy pod tym względem są niezwykle silni. Ich patriotyzm jest ogromny. Każdego dnia walczą o siebie. Gdyby trafiło to na inny naród, być może już dawno by się poddał. A oni walczą też o nas. Putin nie patrzy na zyski. Pogrąża się w swoim szaleństwie. Niszczy kraj i zabija niewinnych ludzi.

ZOBACZ WIDEO Miśkowiak wskazał najważniejszy moment swojej juniorskiej kariery. Wyznaczył też ambitny cel na przyszłość

Jak pan znosi przeżywanie ich emocji?

Uważam się za gruboskórną osobę, ale nieraz uroniłem łzy. Nie ma mocnych na tę krzywdę. Serce boli. Sam mam dzieci, wiem, jak przeżywały problemy okresu dojrzewania. A te muszą jeszcze sprostać nagłemu wyjazdowi z kraju i rozłące z najbliższymi. Ale są dzielni, troszczą się o siebie nawzajem. Przychodzą też do nas, chcą pomagać. Nie ma podziału na "my" i "oni". Jesteśmy razem.

Czy przez ten czas nawiązał pan nowe przyjaźnie?

Bardzo dużo. To świetni ludzie, z którymi spotykam się najczęściej podczas posiłków. Rozmawiamy z dziećmi, które wracają ze szkoły. Organizujemy im naukę polskiego i opiekę lekarską. Wiedzą, że mogą w każdej sprawie przyjść do recepcji, do mnie lub do żony.

Czy kiedy przyjechała pierwsza grupa, zastanawiał się pan, ile może potrwać wojna w Ukrainie?

Na początku każdy z nas myślał, że to będzie tydzień, miesiąc albo dwa. Nikt nie spodziewał się, że potrwa to aż pół roku. Teraz zastanawiamy się, czy to będzie rok czy dwa. Żyjemy z dnia na dzień. Chociaż, kiedy to się skończy, to oni się wszyscy na raz nie wyprowadzą. Część nie ma dokąd wracać. Ich miasta są zrujnowane, odcięte od prądu czy gazu. Inni mają dzieci, które zaczęły chodzić do szkoły w Polsce. Część zostanie w hotelu, bo nie ma mieszkań lub są zbyt drogie.

Jak udaje się panu utrzymać hotel pełen uchodźców?

Jest coraz trudniej. Tyle mogę powiedzieć. Boimy się włączenia ogrzewania. Kiedy za kilka dni się ochłodzi, to będziemy musieli to zrobić. Uruchomiliśmy zbiórkę (link w TYM MIEJSCU), by zgromadzić środki. Liczymy, że uzbieramy coś na zimę.


Czy trudno było znaleźć chwilę na obserwowanie zmagań Stali Gorzów, która walczyła o mistrzostwo Polski na żużlu?

Już widziałem ten złoty medal! Wydawało mi się, że 12 punktów przewagi po pierwszym meczu nad Motorem Lublin może być gwarancją medalu. Okazało się inaczej. Szkoda, bo moje serce cały czas bije dla Stali. Podobne emocje przeżyłem w 1997 roku. Też walczyliśmy o mistrzostwo i przegraliśmy w Bydgoszczy. Wiatr wiał nam w oczy. Chłopaki w tym sezonie mieli podobnie. Kiedy Motor poczuł krew i szansę, że może dojść Stal, to zaczęli gonić. Aż przegonili.

Czy po latach ma pan kontakt ze znajomymi z klubu?

Odzywają się do mnie ludzie, z którymi pracowałem w Stali. Organizowaliśmy w hotelu różne imprezy, pomagałem znaleźć nocleg. Pozostały znajomości z wieloma kolegami.

Czy równie mocno związany jest pan po latach z Pogonią Szczecin?

Nie, bo tam spotkała mnie krzywda. Kibic czy ktoś postronny ma swój punkt widzenia, ale kiedy popatrzę na sytuację z perspektywy czasu, woła to o pomstę do nieba. Dziś Pogoń sobie nieźle radzi, ale to inny czas i inny układ. Kiedy ja przyszedłem do klubu i powiedziałem "najpierw biznes, potem piłka", zderzyłem się z wielkim oporem. A to po prostu była szczera deklaracja. W grę wchodziły duże pieniądze. Moja przygoda z piłką nożną pochłonęła pieniądze, przysporzyła wiele problemów i do dziś odbija się w sądach.

Czy kusi pana jeszcze, by z powrotem zaangażować się w sport?

Ależ ja cały czas staram się pomagać. Nie odmawiałem też mniej znanym sportowcom i artystom. Wspierałem drużynę ze swojego rodzinnego miasta, Stal Lipiany i gorzowskich kolarzy. Orlęta Gorzów do dziś jeżdżą w moich strojach.

rozmawiał Maciej Siemiątkowski, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj też:
Wilki blisko pierwszego transferu. Dokonają czegoś spektakularnego?
Coraz mniej zależy od tunerów? Zaskakujące wnioski po finałach PGE Ekstraligi

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×