Żużel. Cudem uniknął śmierci podczas podróży na mecz. Ksiądz chciał mu dać ostatnie namaszczenie

WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Jerzy Kniaź (stoi pierwszy z prawej) z drużyną Apatora Toruń
WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Jerzy Kniaź (stoi pierwszy z prawej) z drużyną Apatora Toruń

Jerzy Kniaź swoją karierę rozpoczął w Gnieźnie, ale najlepiej wspominany jest w Toruniu i Bydgoszczy. Po zakończeniu startów zajął się pracą szkoleniową i wychował wielu znanych zawodników. Gdyby żył, 3 stycznia obchodziłby 75. urodziny.

W tym artykule dowiesz się o:

Na świat Jerzy Kniaź przyszedł 3 stycznia 1948 roku w Gnieźnie i to właśnie w pierwszej stolicy Polski łyknął żużlowego bakcyla. Od dziecka uwielbiał motocykle i jako nastolatek trafił do szkółki. Były to jednak czasy, gdy w naborach zgłaszały się setki dzieciaków marzących o tym, by zostać żużlowcem. Trzeba było mieć talent albo szczęście.

Kniaź miał oba te atrybuty. Na treningach dwoił się i troił, by tylko poprawić swoje umiejętności. Licencję uzyskał w 1966 roku i szybko zadebiutował w rozgrywkach młodzieżowych. Tam prezentował się na tyle dobrze, że dostał szansę w lidze.

Transfer strzałem w dziesiątkę

Dla drugoligowego Startu ścigał się do 1972 roku. Lepsze występy przeplatał słabszymi, ale był solidnym punktem zespołu. Postanowił jednak zmienić klub. Trafił do Stali Rzeszów i decyzja ta była strzałem w dziesiątkę.

ZOBACZ Zmarzlik wskazał żużlowców, których najbardziej ceni. W gronie dwóch Duńczyków!

Na Podkarpaciu wyrósł na jednego z najlepszych zawodników II ligi. Był liderem Stali, w której spędził trzy lata. Świetna jazda zaowocowała transferem do innej Stali - tej z Torunia.

- Jerzy Kniaź do toruńskiej drużyny przyszedł tuż po awansie do I ligi. W klubie pojawił się wtedy pomysł, by wzmocnić zespół. Za czasów kierownika sekcji Mieczysława Mikołajewicza do ówczesnej Stali trafiły nowe osoby. Byli to trener Florian Kapała i zawodnicy Zbigniew Marcinkowski oraz właśnie Jerzy Kniaź - mówi o kulisach transferu Daniel Ludwiński, dziennikarz "Nowości Dziennik Toruński" w Polska Press i autor książki o historii toruńskiego żużla "Od dirt-tracku do Motoareny. Opowieść o toruńskim żużlu".

Cudem uniknął śmierci

Kniaź w pierwszym sezonie startów w klubie z Torunia przeżył chwile grozy. Pechowym był mecz w Częstochowie. Przy pierwszym podejściu doszło do tragicznej kraksy, w wyniku której życie stracił Kazimierz Araszewicz. Mecz został przełożony na inny termin. Za drugim podejściem podczas podróży do Częstochowy doszło do kolejnego wypadku, w którym brał udział samochód prowadzony przez Kniazia. Jednym z pasażerów był wtedy Eugeniusz Miastkowski.

- W drodze na mecze zawsze lubiłem spać, więc i teraz przysypiałem. Nagle usłyszałem tylko krzyk Kniazia: "Co on robi?". Patrzę, a tu z naprzeciwka jedzie na nas wielki pojazd, jakiś jelcz. Wyprzedzał, zjechał na drugi pas, i poszły mu hamulce. Jechał prosto na nas. Widząc, co się dzieje, schowałem się tylko pod siedzenie. Pierwsze uderzenie poszło na przód i na Jurka. Ten wóz pchał nas ze 30 metrów. Już po tym wszystkim, gdy wszystko stanęło, wokół była tylko kupa kurzu - wspominał w książce Ludwińskiego.

Najbardziej ucierpiał wtedy Kniaź. - We trzech wysiedliśmy, a Jurka wyciągano, bo był zakleszczony w aucie. Karetki w końcu pozabierały kolegów, a ja siedziałem w rowie i czekałem. Nagle podjechał samochodem jakiś gościu i pytał, co tu się stało. Ja mu powiedziałem, że chyba widać, a on na to zaczął dopytywać, gdzie są koledzy. Powiedział, że jest księdzem i chce im dać ostatnie namaszczenie. Miałem mało włosów, ale aż mi poszły do góry. On natomiast nie wierzył, że wszyscy przeżyli taki wypadek - dodał Miastkowski.

Ksiądz był z Torunia i poinformował klub w Częstochowie o wypadku. Spotkanie znów nie doszło do skutku. Torunianie ostatecznie nie chcieli kusić losu i oddali to spotkanie walkowerem.

Doceniony jako trener

W Toruniu Kniaź nie zawodził. Przez sześć lat ścigał się dla Aniołów i pojechał w 68 meczach. Robił swoje, choć zdarzały mu się fenomenalne mecze, po których był bohaterem drużyny, a kibice skandowali jego nazwisko. Karierę zakończył w 1981 roku i zajął się pracą szkoleniową.

- Kniaź był solidnym ligowcem, może bez wielkich sukcesów indywidualnych, ale jako doświadczony zawodnik był ważną postacią w I-ligowym toruńskim zespole. Szczególnie udany był jego pierwszy sezon w Toruniu, gdy osiągnął średnią prawie 2 punkty na bieg. Po latach czas pokazał, że dla Apatora nawet więcej zrobił jako trener. Bardzo solidnie szkolił młodzież. Miał swój styl pracy. Przygotowywał adeptom trudny tor, dzięki czemu więcej mogli się nauczyć - dodaje Ludwiński.

Kniaź pracował też w Stali Gorzów, Starcie Gniezno i Polonii Bydgoszcz. Największe sukcesy odnosił na przełomie wieków w tym ostatnim klubie. Oparta na braciach Gollobach Polonia była w czołówce.

Kniaź po latach zniknął z żużlowego środowiska. 17 sierpnia 2009 roku jak grom z jasnego nieba spadła informacja o jego nagłej śmierci. Miał 61 lat.

Czytaj także:
Już w drugiej kolejce pojedzie przeciwko Wybrzeżu. "Potrafię rozdzielić sport od polityki"
Dogadał się z gwiazdą, a inny zawodnik go wystawił. "Spać spokojnie już chyba nigdy nie możemy"

Źródło artykułu: WP SportoweFakty